Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 31 из 42



Z tym się Rijkeveegeen zgodził w głębi duszy, rzeczywiście, więcej z tych chłopaków nie wyrwie. A może jednak…?

– Słyszał to gadanie ktoś jeszcze? Klienci jacyś albo w ogóle ktoś obcy?

Kumple, jak na komendę, wzruszyli ramionami i znów popatrzyli na siebie.

Każdy mógł słyszeć, ludzie się kręcą, tu ruch duży, myjnia jest, serwis, pompy, a Philip gadał z przejęciem. Pokrzykiwali nawet do siebie i śmieli się, bo od razu tę nadgorliwość mu wypomnieli, półtorej godziny przed czasem, półroczne spóźnienia nadrobił. Natrząsali się, że zakochaną parę podglądał, więcej mu nadokuczali niż sam powiedział, dopiero orzechy ich utemperowały. Czy ktoś zwrócił uwagę, nie wiedzą, ale słyszeć naprawdę mogli wszyscy. O, chociażby pan sierżant, zainteresował się nawet, popytał…

Rijkeveegeen obsługę techniczną uznał za wydojoną dokładnie i postanowił jeszcze pogadać z rodziną Feuilleta, bo może w domu zwierzał się obszerniej.

No i dowiedział się, tyle że całkiem czego i

– A o spotkaniu na drodze nie mówił?

– Jakim spotkaniu? – nastroszyła się podejrzliwie matka.

Reszta rodziny patrzyła nieufnie, choć może z odrobiną zaciekawienia, i wyraźnie było widać, że jednak Philip bratnie dusze znajdował bardziej w pracy niż w domu. Rijkeveegeen dał im spokój.

Gotów był jednak głowę na pniu położyć, że wreszcie znalazł drugiego świadka, który na własne oczy widział Soamesa Ungera. Niestety, świadek stał mu się niedostępny w sposób nieodwołalny.

Mikroślady wokół domu nieboszczki Bernardyny zostały potraktowane poważnie i kazały zwątpić w całkowitą przypadkowość śmierci Philipa Feuillet. Nie sam znajdował się pod tym orzechem. Żywa ludzka istota w rozmaity sposób może ukrywać swoją obecność, nosić chirurgiczne rękawiczki, nie opierać się o nic, nie siadać nigdzie, nie dotykać niczego, ale w żaden sposób nie zdoła fruwać ani nawet unosić się lekko w powietrzu. Musi stąpać po ziemi.

Samochody również jeżdżą po ziemi.

Ślady ludzkich stóp wokół orzecha wykryto i nie były to wyłącznie ślady Philipa. Ekipa techniczna Rijkeveegeena, wyćwiczona przez niego już dawno, miała dość rozumu, żeby najpierw przeprowadzić stosowne badania, a dopiero potem osobiście zadeptać teren. Ktoś tam był równocześnie z Philipem, możliwe, że był i wcześniej, ślady się przeplatały i zachodziły na siebie wzajemnie, nie dość na tym, ktoś trzymał w rękach ten odłamany konar. Mógł to być Philip, oczywiście, chwycił konar, żeby wspiąć się na drzewo, ale kora świadczyła, że chwycił go jakoś dziwnie. Jakby go objął nie w celu uwieszenia się na nim, tylko po to, żeby się nim zamachnąć.

Ślady samochodu też istniały. Ktoś zjechał z szosy na drogę, wiodącą do budynku, potem zawrócił i odjechał. Niestety, przywiędła trawa, zwarzone zielska, liście i ogólny jesie

Gdyby nie szczególna uwaga, jaką Rijkeveegeen kazał poświęcić nieszczęśliwemu wypadkowi, nikt tych mikroskopijnych drobnostek by nie dostrzegł i śmierć Philipa uznano by za jego prywatny niefart.

Rijkeveegeen oddał się dedukcjom…

– Słuchaj, jesteśmy genialne! – wykrzyknęła Martusia w telefon. – Zalazłyśmy przestępcę! Wiesz już coś o tym?

Porzuciłam komputer i udałam się do salonu, gdzie miałam otwartą butelkę czerwonego wina. Byłam zdania, że przy takim początku dalszy ciąg rozmowy będzie wymagał jakiegoś wsparcia sił duchowych i fizycznych.

– Zależy, o którym mówisz. O tym naszym wspólnym, holenderskim, czy też macie tam nowego, w Krakowie?

– No coś ty? O tym naszym! Popatrz, jaka ty jesteś mądra, a ja pracowita! Kazałaś mi przeszukiwać książki telefoniczne Europy i proszę, mamy rezultat!

– Rozumiem, że dziewczyny na jakiegoś trafiły? Czekaj, nie śpiesz się tak, mów po kolei. Która to…?

– Po kolei, to trzeba zacząć od Małgi Kuźmińskiej. Jedna z tych dwóch zagranicznych, pamiętasz je…? Natalia Sterner, z domu Gomorek…

Czym prędzej sięgnęłam na półeczkę pod stołem, gdzie miałam kartkę ze spisem dziewczyn. Znalazłam ją od razu.

– Ze Stuttgartu?

– Zgadza się, ta ze Stuttgartu. Ryjek-Wagon ją wypytywał, pośrednio, żadnego z tych jego podejrzanych nie znała, ale wtrynił jej zdjęcia i wyobraź sobie, zanim zdążyła się pohamować, wyrwało jej się, że jednego zna. Z tych zdjęć. Od razu jej się strasznie głupio zrobiło, bo to gach, ale już przepadło, musiała się do niego przyznać. I okazało się, że on się zupełnie inaczej nazywa, to wcale nie Holender tylko Szwed, czekaj, mam zapisane… Gerhard Thorn.

– A u Ryjka-Wagona jak się nazywał?

– Czekaj, też mam zapisane… Meier van Veen. Przez dwa e.

– Coś podobnego! – zainteresowałam się gwałtownie. – Ta sama gęba o dwóch nazwiskach?



– I dwóch narodowościach, zwracam ci uwagę. To jeszcze bardziej podejrzane, nie?

– Nawet całkiem podejrzane, tylko czy aby pewne? Może zwyczajne, przypadkowe podobieństwo…

– Ale coś ty! – oburzyła się Martusia. – Własnego gacha by nie rozpoznała? Chociaż owszem, też to biorą pod uwagę i już ją wystraszyli konfrontacją, z tym że, oczywiście, do gachostwa ona się nie przyznała, już taka głupia nie była, ona ma męża i powiedziała, że to wspólny znajomy. Ale ukryć się nie dało i teraz się strasznie martwi, że mu narobiła koło pióra, bo ogólnie ona go nawet lubi, ale męża też lubi, zależy jej na nim i chce go mieć bez żadnych głupich komplikacji. Doskonale pojmowałam te zgryzoty uczuciowe.

– A mąż o tym wie?

– Mąż gówno wie i ona błaga, żeby go nie włączać. Męża, znaczy. Gotowi są iść na ustępstwa i męża zostawić na uboczu. W nerwach cała i pluje strasznie na Małgę Kuźmińską, że ją wrąbała w taki pasztet, a Małga się martwi. Bo rozumiesz chyba, że od nas poszło tam, a stamtąd przyszło z powrotem tu, tą samą drogą, telefoniczną.

– To akurat rozumiem najlepiej. Piękna sprawa, popatrz, zręczniej nam się udało niż holenderskim glinom!

– I to na odległość!

Zreflektowałam się nagle.

– Czekaj, zaraz, fajnie, wrobiłyśmy Meiera i Natalię, tylko co komu z tego? To przecież nie on!

– Jak to, nie on? – rozczarowała się Martusia. – Co nie on?

– Nie on jest mordercą. Nie ten Meier, jakkolwiek by się nazywał. Ja też widziałam jego zdjęcia, nawpatrywałam się w niego do upojenia i nie ma siły. Przy samochodzie z nieboszczką był kto i

Zdezorientowana jakby Martusia milczała chwilę.

– No zaraz, to Meier co? Jakiś zwyczajny hochsztapler? Tam ich tak na kopy lata?

– A u nas to nie? Ale nie martw się, może to po prostu bigamista. W Szwecji ma jedną żonę, w Holandii drugą, w Stuttgarcie gaszycę, a w Paryżu może ze dwie…

– W ogóle to ona go już dawno nie widziała – przerwała mi Martusia wyliczanie podbojów owego Meiera. – I najbardziej się wścieka, że teraz to wyskoczyło, kiedy prawie całkiem przestała z nim sypiać. I nawet jej nie zależy, bo jej się trafił następny, znacznie lepszy. Meier się ostatnio pogorszył i zniemrawiał, może dlatego, że utył, nie żeby bardzo, ale trochę, i jakoś zmiękł w sobie, a takich zmiękłych ona wcale nie chce.

– To czego się w ogóle o niego martwi?

– Bo się z nim przyjaźni. On jej doradzał różne rzeczy i tak dalej, a teraz on się obrazi i ona straci z nim kontakt. No i tak wystawić faceta na strzał…? Głupio, nie?

Przyznałam, że głupio.

– Ale po pierwsze bezwiednie, a po drugie może on się wyłga – dodałam pocieszająco. – Może wcale się z tymi żonami nie żenił, tylko tak je sobie podrywał, na doskok. Przy najbliższej okazji dowiem się od Górskiego, co z tego wynikło, bo Ryjek-Wagon ze wszystkiego mu się zwierza, a Górski mi to powtarza nielegalnie. Nie przejmuj się na razie…

– Jednego świadka już kropnął – oznajmił złym głosem Górski, zatrzymując się w progu mojej kuchni. – Do odstrzału tylko pani została.

Przelotnie zastanowiłam się, dlaczego wszyscy ciągle wchodzą w głąb mojego domu przez kuchnię, skoro kuchnia jest z boku, a do salonu prowadzi prosta droga. Drzwi zamykać czy jak…? Nie lubię pozamykanych drzwi, wolę otwartą przestrzeń.

Sięgnęłam po butelkę z wodą mineralną i dziadkiem do orzechów odkręciłam kapsel.

– To jednak nie byłam taka osamotniona? – powiedziałam równocześnie z jadowitą słodyczą. – Skąd się wziął ten drugi świadek? I skąd wiadomo, że go zabił? Niech pan idzie dalej, tam wygodniej, a woda się zaraz zagotuje.

Górski posłusznie poszedł dalej, oczywiście przez kuchnię, nie wracając do przedpokoju.

– Widział go wcześniej. To był, ściśle biorąc, pierwszy świadek. Rijkeveegeen dopadł go w parę godzin po śmierci i musiał sobie dedukować z przesłanek, z ludzkiego gadania i z mikrośladów. Chłopak, technik mechanik, nadział się na spotkanie sprawcy z ofiarą, samego zabójstwa nie widział, ale odgłosy wskazywały, że akurat zostało popełnione. Otwieranie i zamykanie bagażnika umiał wyodrębnić, nie przyszło mu jednakże do głowy, że w tym bagażniku znalazły się zwłoki. Ale faceta widział.