Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 29 из 42



Z twórczych wniosków wynikło właściwie tylko jedno, mianowicie, że mam pamiętać o włączaniu alarmu. Zgodziłam się na to niechętnie, bo włączony alarm głównie straszył mnie, zapominałam o nim właziłam tam, gdzie nie należało, i dzikie wycie przyprawiało mnie o palpitacje, ale Małgosia z Witkiem uparli się i wymogli na mnie obietnicę.

– A co do jechania za nami – dodał Witek – to raczej wątpię, bo jechałem od tyłu, tak jak ty nie lubisz…

– Po tych zaułkach i wywijasach?

– …a za nami chyba nikogo nie było. Tam mały ruch. W dodatku jakimś dźwigiem manewrowali, musiałem przeczekać, dali mi drogę i znów wyjechali na środek, więc ten ktoś za mną też by musiał przeczekać.

– A potem już cię nie znalazł. Bardzo dobrze. Teraz powinien śledzić Małgosię. A ja i tak wyjeżdżam w przyszłym tygodniu, więc niech sobie śledzi do upojenia.

– W końcu trafi tutaj – ostrzegła Małgosia.

– Niech trafia. Też mnie nie będzie. Później wynajmiemy kogoś, kto się na niego zaczai i z głowy. Ale martwię się trochę, bo siwy mi nie pasuje.

Małgosia oglądała zostawione przez Górskiego podobizny podejrzanych.

– Mnie też, z tych tutaj, żaden nie pasuje. Może on jednak z Australii? Nie chcesz się z nim skontaktować?

– Jeśli z Australii, to chcę. Gdyby jeszcze dzwonił albo przylazł, niech zostawi swój telefon i niech wyraźnie poda imię i nazwisko. Umówię się z nim podstępnie, jakoś tak, żeby go wszyscy obejrzeli. Musiałby upaść na głowę, żeby mnie zabijać publicznie.

– Zabije cię ukradkiem, jeśli już raz cię dopadnie – zaopiniowała Małgosia, podnosząc się z fotela. – O ile, oczywiście, ma takie głupie chęci. I wszyscy będziemy milczeć jak grób na temat tego, gdzie jesteś.

– Przeciwnie – zaprotestował Witek i również się podniósł. – Będziemy rozgłaszać, że pojechałaś, ja wiem…? Do Bułgarii na przykład. Nad morze. Prędzej uwierzy, że pojechałaś nad morze do Bułgarii albo do Grecji niż nad Bałtyk. Zaraz od jutra zacznę to mówić każdemu, kto mi pod rękę wpadnie.

Po namyśle pochwaliłyśmy pomysł i obydwoje poszli, nieco zatroskani.

Soamesa Ungera o mało szlag nie trafił. Cały tydzień, razem wziąwszy, zmarnował na poszukiwanie ohydnej starej prukwy w niewłaściwych miejscach, a w dodatku musiał ujawnić jedno ze swoich wcieleń. Niemiecki lekarz pediatra już mu przepadł, pozostało ostatnie, jak długo się utrzyma? I żebyż tylko, także ów zaplanowany nieszczęśliwy wypadek należało przemyśleć na nowo i skorygować, chociaż wzmianka o jakimś nowym osiedlu stwarzała pewne nadzieje. Możliwe, że i tam panuje przydatny chaos budowlany i samo sedno rzeczy pozostanie bez zmian…

Siostrzenica. Ta jakaś Małgorzata Konopacka. Nie wyparła się ciotki, pozostawała z nią chyba w dobrych stosunkach, skoro tamta zaraza posługiwała się jej telefonem. Widywały się zapewne, trudno, trzeba było poświęcić trochę czasu i dopilnować, wyłapać spotkanie, a może nawet wizytę. Pierwszą próbę diabli wzięli, taksówka z głupią dziewuchą znikła mu z oczu na jakichś cholernie krętych, wąskich, pogmatwanych uliczkach, a na kolejne próby zabrakło czasu. Znów musiał wracać, na żaden dłuższy urlop nie mógł sobie pozwolić, ponowny przyjazd okazywał się niezbędny. Pociechą była myśl, że znalazł osobę, która z pewnością powi

Rzecz jasna, o tym, iż ową taksówkę prowadził Witek Konopacki, rodzony mąż Małgorzaty, nie miał najmniejszego pojęcia…

Inspektor Rijkeveegeen z kolei nie miał najmniejszego pojęcia o zamiarach, potrzebach i ostatecznym celu poszukiwanego zabójcy. Owszem, zdawał sobie sprawę, że jedynego naocznego świadka facet powinien się bać, ale naoczny świadek musiałby go zobaczyć. Tymczasem nieszczęsny naoczny świadek naoglądał się wizerunków rozmaitych gąb do diabła i trochę i nie rozpoznał nikogo, zatem doskonała nieuchwytność przestępcy zdecydowanie mogła zmniejszać jego obawy. Inspektorowi nawet w głowie nie zaświtało, bo niby dlaczego miałoby zaświtać, że bez pozbycia się świadka przestępca w żaden sposób nie może wrócić do własnej, stara

Ponadto nic nie wiedział o postaci, aczkolwiek jakiś podstępny kamuflaż wręcz walił po oczach. Przyjmował możliwość, że wśród wszystkich, bardziej czy mniej podejrzanych, sprawcy nie ma wcale, jest on jakąś tajemniczą istotą, kryjącą się w cieniu, nie znaną nikomu, ale było to mało prawdopodobne. Z pewnością istniał w pobliżu, pętał się wokół Neeltje i tylko po prostu odmie

Polskie gliny miały rację, charakteryzacją, maskami, tworzywem sztucznym, można osiągnąć istne cuda. Rijkeveegeen poświęcił się, chociaż raczej poświęcił nie tyle siebie, ile pieniądze, i od własnej żony zażądał przeistoczenia się w cokolwiek i

Po czym sam jej nie poznał.

Żona, mająca w sobie trochę francuskiej krwi, uznała, że spadła na nią jedyna okazja w życiu i zrobiła z tego wielkie halo. Do dyspozycji miała wszelkie branże i wszelkich fachowców, poświęciła zadaniu dwie pełne doby, uprzedziwszy przedtem męża, że w gospodarstwie zastąpi ją wynajęta pomoc, i oto wróciwszy wieczorem do domu, Rijkeveegeen na progu własnej kuchni ujrzał obcą mu osobę, starszą od jego matki o dobrą dychę, z silną nadwagą, z krogulczym nosem, pomarszczoną, z zaciśniętymi usteczkami, o wyrazie twarzy godnym złośliwej strzygi, bezrzęsą i dość nieruchawą. Osoba zdarła z niego płaszcz i powiesiła na wieszaku. Gosposia, rany boskie…! Jak jego żona mogła zaangażować coś podobnego…?!

Jednakże chciał być grzeczny, powiedział zatem „dobry wieczór” i spytał, czy jest pani. Strzyga kiwnęła siwym łbem, co zapewne miało oznaczać, że owszem, pani jest. Rijkeveegeen ruszył dalej i obszedł całe mieszkanie w poszukiwaniu żony bez żadnego rezultatu, łazienki, sypialnie, jadalnia, gabinet, wszystko stało otworem, ale jego żony nigdzie nie było. W dodatku strzyga chodziła za nim krok w krok, przyglądając mu się natrętnie.



Inspektor wreszcie nie wytrzymał.

– Czy mógłbym dostać filiżankę kawy? – spytał uprzejmie, acz zimno, zatrzymując się w swoim gabinecie.

– Mógłbyś – odparła strzyga głosem jego żony. – Zaraz ci przyniosę. Naprawdę mnie nie poznałeś?

Rijkeveegeen o mało trupem nie padł i nie uwierzył ani głosowi, ani strzydze, ani sobie samemu. Widząc efekt osiągniętej przemiany, małżonka czym prędzej jęła zdzierać z siebie warstwy zewnętrzne, co przywróciło mężowi przytomność umysłu.

– Nie!!! – wrzasnął gorączkowo i chwycił ją za rękę. – Zdjęcie! Ja ci muszę zrobić zdjęcie!!!

Uwieczniwszy strzygę na wszelkie dostępne mu sposoby, z szalonym zainteresowaniem obserwował jej zdumiewająco szybki powrót do własnej postaci. Zaniepokojona jego reakcją, a zarazem mocno rozśmieszona, małżonka w błyskawicznym tempie pozbyła się foliowej maski z twarzy, siwej peruki z głowy, mazidła z rąk i olbrzymich płatów gumy piankowej z całej figury, dodających jej dobre sześćdziesiąt kilogramów. Zostało jeszcze trochę zwałów na nogach, odwijała je już wolniej.

– Każdy policjant w zasadzie jest uodporniony na wstrząsy – powiedział Rijkeveegeen, oddychając głęboko. – Ale przez coś takiego można umrzeć na serce. Gdzie dzieci? Widziały cię?

– Właśnie nie. Wolałam się im nie pokazywać. Załatwiłam, żeby przenocowały u babci…

Właściwie inspektorowi wystarczyłby ten jeden pokaz odmiany powierzchowności, ale żona nie popuściła. Doskonale zdawała sobie sprawę z wrażenia, jakie swoją urodą wywarła, i wcale nie miała ochoty zostawiać mężowi w oczach takiego widoku. Dzięki czemu dostarczyła dużego przeżycia szerszemu gronu osób.

Do komendy policji, gdzie o poranku Rijkeveegeen miał zwykłe, codzie

Zgromadzone w gabinecie kilka osób usłyszało zatem, że Wendel prowadzi do nich jakąś dziewczynę, potwornie zdenerwowaną. Nie, skąd, nie kurwa, przeciwnie, duża klasa, może studentka z bogatej rodziny…

Zanim strażnik zdołał się wytłumaczyć z nieznajomości jej nazwiska, aspirant z petentką wkroczyli do gabinetu. Ciemnowłosa piękność, na oko dwudziestoletnia, szarooka i dość blada, o kształtach nader wdzięcznych, zatrzymała się przy drzwiach i chusteczką delikatnie osuszyła łzy.

– Słucham, o co chodzi? – spytał szef, znacznie mniej cierpko niż zamierzał.

Piękność wskazała chusteczką Rijkeveegeena.

– Ten pan wie – wyszeptała cichutko.

Rijkeveegeen zbaraniał.

– Pierwszy raz w życiu widzę tę panią na oczy – rzekł stanowczo, bo szef skierował na niego surowe spojrzenie. – Pani nazwisko?

Piękność rozejrzała się dookoła pytająco, czym spowodowała ogólny niepokój, bo wszystkim zgodnie błysnęła myśl, że może jest to wypadek amnezji. Facetka zapomniała, jak się nazywa i przyszła po pomoc.

– Może… jakiś dokument… – podsunął niepewnie najbliższy współpracownik Rijkeveegeena, który miliony razy jadał w jego domu kolacje i popijał drinki.

Piękność westchnęła ciężko.

– No i proszę – rzekła głosem, który wszyscy od dawna doskonale znali. – Rijkeveegeen się nazywam. Własny mąż znów mnie nie poznał po piętnastu latach małżeństwa. Młodziej wyglądam, co? Jak chcecie, mogę się zaraz rozebrać, mam na myśli, zdjąć to maskowanie, chętnie to zrobię, bo mnie gorset ściska…