Страница 28 из 42
Małżonek, pan Sterner, posiadał temperament przeciętny, daleki od, powiedzmy, hiszpańskiego ognia, i obsesji młodej żony nie ukrócił. Znalazł się za to ktoś tam…
Kolejnych adoratorów, dziko lecących na Natalię, nie byłam w stanie zapamiętać. Oszołomiona nagle powodzeniem, jęła utwierdzać się w wierze we własną atrakcyjność, domagając się, rzecz jasna, potwierdzenia jej czynem. Wykazała dość taktu i umiaru, żeby nie zyskać opinii nimfomanki, ale subtelnie odpracowała tych gachów zatrzęsienie. Sumie
Wśród tego grona znalazł się Gerhard Thorn, zakotwiczony przy niej na dłużej. Przyjeżdżał, bywał, spotykali się, oprócz upodobania łóżkowego zakwitła między nimi przyjaźń, no i teraz ujawniło się coś dziwnego. Wszystkie przesłuchiwane osoby Rijkeveegeen twardo uszczęśliwiał wizerunkami znajomych Neeltje, Natalię Sterner również i oto, ujrzawszy oblicze mecenasa Meiera van Veen, bez namysłu wykrzyknęła, że to przecież właśnie on! Gerhard Thorn!
Z czego wynikło, że Meier van Veen istnieje w dwóch osobach. Na liście podejrzanych niemal przebił Friedricha.
Inspektor Rijkeveegeen działał spokojnie, bez wulkanicznych wybuchów, najpierw postanowił pogadać z Meierem, a potem ewentualnie doprowadzić do konfrontacji. Już pierwszy punkt programu musiał chwilowo poczekać na realizację, bo mecenasa diabli nosili po świecie w interesach, a Rijkeveegeen nie zamierzał rozsyłać za nim listów gończych. Górski u mnie pił herbatę, inspektor zaś czekał razem ze swoim punktem.
Informacja o rozdwojeniu pana mecenasa zaciekawiła mnie nad wyraz, bo to już był drugi, najpierw Marcel Ewy, teraz adwokat Neeltje, co za urodzaj jakiś…? Tak im tam łatwo o fałszywe dokumenty?
Znów wpatrywałam się w podobizny bardziej i mniej podejrzanych z takim natężeniem, że w końcu wszyscy zaczęli mi się wydawać znajomi. Brak twarzy, zapamiętanej z parkingu w Zwolle, irytował mnie i niepokoił, jak oni, do groma ciężkiego, prowadzą to całe śledztwo, skoro tylu różnych nałapali, a tego jednego nie…?!
– Tak samo wygląda, a inaczej się nazywa – powiedziałam, rozdrażniona. – Sobowtór…? Tak samo się nazywa, a inaczej wygląda. Różnie się nazywa i różnie wygląda. To kogo szukacie, agenta o stu twarzach? Kłaki, broda, wąsy… o, tu jeden wąsaty, jeden brodaty, niech zgoli tę brodę!
– Zaraz, zaraz – zainteresował się Górski. – Jak pani powiedziała? Różnie się nazywa i różnie wygląda… To chyba jedyne wytłumaczenie, możliwości plastyczne są obecnie wręcz nieograniczone! Nawet oczy, szkła kontaktowe, już i uszy do niczego, można powiększyć, inaczej ukształtować… no, zmniejszyć się nie da. Może z natury ma nieduże. No, nie zazdroszczę Holendrom!
– Ja też nie. Ale szukają z uporem, niech pan popatrzy, już tyle czasu, przeszło dwa miesiące! A trup tylko jeden, i to nawet nie jakiś tam prezydent, tylko zwykła baba. Co oni tacy gorliwi?
– Szmal – odparł Górski krótko i treściwie. – Duża forsa. Poszkodowani naciskają i nie popuszczą. A pani…?
– Co ja?
– Nikt koło pani nie chodził? Nikt się nie czepiał?
Pokiwałam głową z politowaniem.
– Czepiają się bez przerwy, przyjeżdżają z ziemią i drewnem, ale to normalne o tej porze roku. I nakłaniają mnie do nabycia obrazów i dywanów, do założenia sobie telewizji, nie wiem czego tam jeszcze, i ciężko ich przekonać, że albo mam, albo nie chcę. Ukrywam się przed nimi.
– Bardzo słusznie. Zdaje się, że pani wyjeżdża?
– Jak zwykle. Morski klimat mi potrzebny.
– Niech pani nie rozgłasza, dokąd pani jedzie.
– I tak wszyscy wiedzą. A…! – przypomniałam sobie nagle. – Jakiś pacan ostatnio nęka Tadzia telefonami i uparcie o mnie pyta. Ale to też dosyć normalne… A…! I korespondencję ze skrzynki listowej ktoś podwędził. To już rzadszy wypadek.
Górski przypiął się do telefonów i korespondencji i musiałam mu powtórzyć wszystko, co usłyszałam od Tadzia. Nie skomentował opowieści, tylko westchnął ciężko.
– Cokolwiek dziwnego by się pani przytrafiło, uprzejmie proszę o telefon. Natychmiast. Chociaż, jeśli on zmienia twarz, możliwe, że… Ale nie, lepiej na zimne podmuchać!
Pomyślałam, że lada chwila na bałtyckiej plaży zimne będzie dmuchało na mnie, nie chciało mi się jednak z nim sprzeczać. I tak przecież nie będę padała w objęcia każdemu obcemu chłopu za furtką.
Górski poszedł, zostawiając mi zdjęcia. Przez chwilę był spokój.
Po czym zadzwoniła moja siostrzenica, Małgosia.
– Jesteś w domu? To ja chyba przyjadę, Witek mnie podrzuci, bo ja się nie znam, ale to nie na telefon rozmowa…
Zaniepokoiłam się, ilekroć bowiem ktoś z młodszego pokolenia, z moimi dziećmi na czele, mówił: „Muszę z tobą poważnie porozmawiać” dreszcze mi po plecach latały. Moje dzieci zresztą twierdziły, że mają ten sam objaw, o ile straszne słowa wypowie mamunia. Małgosia wprawdzie nie była moją córką, ale dość ściśle należała do rodziny.
Mogłam otworzyć furtkę bez skradania się, bo samochód Witka, mimo panujących już wokół ciemności, rzucał się w oczy.
– Nic się nie stało – uspokoiła mnie na wstępie, zanim jeszcze zdążyła wejść w głąb domu i usiąść – tylko jakaś głupota mi się nie podoba. Witek też nie wie, o co chodzi, więc niech siedzi i słucha.
– Niech siedzi – zgodziłam się. – Może mu dać piwa albo whisky? Potem dzieci mogą po was przyjechać.
Witek powiedział, że woli kawę, a gdzie są jego dzieci, nie ma pojęcia. Pracowita młodzież nie dysponuje nadmiarem czasu. Dla Małgosi i siebie wyciągnęłam wino, pewna, że coś nam będzie potrzebne dla podtrzymania ducha.
– Jakiś facet przyszedł – oznajmiła Małgosia, wyraźnie zniesmaczona. – Taki starszawy, siwy, ale na chodzie. Nawet sympatyczny. Przedtem dzwonił, mówił, że ma kłopoty z telefonami, coś mu nie gra z komórką, mętnie mówił, to znaczy, może on dobrze mówił, tylko mnie się mętnie zrozumiało. Tak mi się jakoś wydało, że on ma na myśli twoją komórkę, ona jest na mnie, więc może mu się pomyliłaś ze mną. Albo ja z tobą.
– Też mętnie mówisz – skrytykowałam. – Skąd wiedział, że ona na ciebie? Znaleźć człowieka po numerze komórki, to wcale nie jest takie łatwe.
– Jak dla kogo – mruknął Witek i poszedł do kuchni robić sobie kawę, bo czajnik już bełkotał.
– Wracaj! – wrzasnęła Małgosia. – Potem powiesz, że połowy nie słyszałeś!
– To poczekaj z gadaniem, aż sobie zrobię napój.
Poparłam go, spojrzawszy przypadkiem na drzwi tarasowe, gdzie już siedział wał futrzany.
– Możemy poczekać, dajmy jeść tym cholerom, popatrz, już czekają jak wyrzut sumienia. Chyba są wszystkie, przed zimą więcej żrą.
Równocześnie koty dostały kolację i wrócił do stołu Witek z kawą.
– No dobrze, po kolei – zarządziłam. – Nadawaj.
– Po kolei to było tak – zaczęła Małgosia – że zadzwonił facet na domowy i powiedział, że ma numer komórki, ale myślał, że to twoja komórka, a tu się okazuje, że moja. Chce się z tobą dogadać i nie może, bo ta komórka coś nawala…
– Nawala – przyznałam.
– To ta felerna? – zainteresował się Witek.
– Ta. Mówiłam, że zły egzemplarz! Niefartowna. Może zmienimy jeszcze raz?
– Nie pamiętam, jak tam jest z gwarancją…
– Można sprawdzić, o ile wiesz, gdzie ona leży…
– To nie teraz – ucięła energicznie Małgosia. – Później sobie będziecie szukać i sprawdzać. On w ogóle był grzeczny i bardzo przepraszał, taki zmartwiony, pytał, czy ja cię znam, wyrwało mi się, że owszem, to moja ciotka…
– A sam się przedstawił?
– Tak, powiedział, jak się nazywa, ale ja zapomniałam, nie zapisałam sobie. Skądś tam przyjechał, z Niemiec, z Austrii albo z Australii…
– Geograficznie dosyć odległe – zauważył delikatnie Witek.
– Ale ja nie zwróciłam uwagi, bo jeszcze nie wiedziałam, że to może być ważne!
– Prędzej Australia niż Austria, bo tam mi zginęły zaprzyjaźnione osoby – wtrąciłam. – W Austrii dopiero co byłam, niedawno. I co?
– I czy on może wpaść, żeby wyjaśnić, bardzo przeprasza i tak dalej. No to niech wpada, zgodziłam się i za pół godziny już był. Znów się przedstawił, ale to już jak zwykle, mamrocząc, zdaje się, że Stefan, nie wiem, Obelga…? Olaboga…? Obladro…? Obliga…? No nie wiem, skojarzyło mi się z obleganiem twierdzy.
– Takiego nie znam – powiedziałam stanowczo.
– Nie szkodzi. I kiedy cię może zastać. Powiedziałam, że nie bywasz u mnie, bo tu są schody bez windy. No to gdzie bywasz albo czy masz jeszcze jakiś telefon, który działa. Zełgałam, że nie, na wszelki wypadek, bo to nowe osiedle i jeszcze tam nie ma telefonów. No to zaczął się dziwić, że jak to, nie na Dolnej…?
– Aaaaa…! – wykrzyknęłam w olśnieniu, bo kryminalna część mojego umysłu ruszyła nagle pełną parą.
Małgosia i Witek zaciekawili się natychmiast. Zaczęłam myśleć na głos, z wielką uciechą tworząc sensacyjną powieść.
– To ten złoczyńca. No i proszę, Górski ma rację, chce mnie kropnąć, po Dolnej lata, korespondencję ze skrzynki kradnie, dzwoni jak dziki i ciągle pyta, gdzie ja jestem. Po samochodzie do mnie trafił, a on jest zarejestrowany na stary adres, po komórce do Małgosi, a listy do mnie przychodzą i wszystko mu się zgadza. Z wyjątkiem osoby, łaska boska, że wcale tam nie bywam. Ciekawe, jak dalej będzie szukał, hej, jak tu jechaliście, nikt was nie śledził? Jeśli nie, to kretyn, powinien był, bo niby jak inaczej swojej ofiary dopadnie…?
Małgosia i Witek patrzyli na mnie, jakbym znienacka zwariowała.
– Ty to piszesz? – spytała Małgosia podejrzliwie.
– Nie, to się dzieje w naturze – odparłam, wciąż radośnie, ale moja uciecha nieco sklęsła. – E, nie, chyba nie, to byłoby zbyt piękne… Siwy i w sile wieku… To jednak nie ten, może on i rzeczywiście z Australii…
– A można wiedzieć, dlaczego chciałby cię kropnąć? – zainteresował się Witek ostrożnie.
– Bo go widziałam. A, prawda, wy nic nie wiecie… Coś podobnego, w ogóle wam o tym nie opowiedziałam, zlekceważyłam może trochę i wyleciało mi z głowy. To wam powiem, cała polka, trupa mi zaparkował pod nosem…
Zważywszy, iż trup pod nosem stanowił temat nie do odrzucenia, swobodnie i bez przeszkód wyjawiłam im wszystko. W połowie gadania przyszło mi do głowy, że może będą mieli jakieś twórcze wnioski, które się do czegoś przydadzą.