Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 23 из 42



Mimo lekkiego pomieszania jednostek ludzkich doskonale ją rozumiałam. Wskoczyłam z własnymi pytaniami.

– A dokąd pojechał?

– Podobno do Norwegii.

– To przynajmniej wytłumaczalne, do Norwegii jeździ się tylko w lecie. Ma żonę i dzieci?

– Kto?

– Ten znajomy od willi.

– Nie wiem… Zaraz, ma! Jedno w wieku szkolnym. I żonę, owszem. O Boże, żona też mogła powiedzieć!

– Znakomicie. Pół Europy wiedziało, że ten, jak mu tam, o, masz ci los, nawet nie wiem, jak się nazywał, gach Ewy, przyjechał z podrywką i muszą się ukrywać przed mężem. Pytanie, czy komukolwiek przyszedł do głowy jej samochód, mogła lecieć samolotem, nikogo to zazwyczaj nie obchodzi. Czekaj, ale przecież nie o tym z nią miałaś rozmawiać!

– A o czym? – zaniepokoiła się Martusia.

– O niej samej. Czy Małga Kuźmińska komuś o tym nie powiedziała! Bo skoro wiedziała wcześniej… Wiedziała?

– Wiedziała. Nawet obie z tą Ewą rozmawiały i Małga Ewie radziła, chyba nawet to ona, ta Małga, wymyśliła, żeby schować samochód u Marcela w garażu… O, widzisz! Gach ma na imię Marcel!

– No i co? Mówiła komuś?

Martusia milczała przez chwilę.

– Wiesz… Nie wiem. Taka byłam przejęta, że teraz muszę się zastanowić. Mam wrażenie, że tak, ale przecież… Zbrodnia była w Holandii, nie? A samochód w Paryżu! A ona, jeśli nawet rozmawiała, to w Krakowie! To jak to sobie wyobrażasz? Jak takie gadanie mogło przelecieć przez pół Europy?

– Do Unii weszliśmy – mruknęłam. – Wieść gmi

– A przed Unią znała? – zainteresowała się Martusia gwałtownie.

– Nie. Też nie. Chociaż nawet telegrafu na drucie nie było.

Martusia z drugiej strony jakby się nieco zachłysnęła.

– Słuchaj, Joa

– Nie, dziecku daj spokój. Nie wiem, co to jest telegraf na drucie, ale wiem, że wybuchowym zjawiskiem okazał się kiedyś telegraf bez drutu. Więc taki na drucie musiał przedtem istnieć, nie?

– No… Chyba musiał…

– A jeszcze wcześniej i na drucie nie było, tylko dymy i tam-tamy…

– Nie dobijaj mnie! – jęknęła Martusia rozpaczliwie. – Naprawdę przestałam rozumieć, o czym my mówimy! Co to ma do rzeczy?!

– Nic – wyjaśniłam niecierpliwie. – Ja przez cały czas myślę, a myślenie szkodzi. Rzecz w tym, że jeśli rozmaite wiadomości rozchodziły się po świecie bez żadnych wynalazków, tym bardziej teraz się mogą rozchodzić. Ona, ta Małga w Krakowie, w parę osób siedziała przy piwie albo winie, w gościach była albo co, o kradzieżach samochodów gadali, komuś podwędzili pojazd ze strzeżonego parkingu, ktoś i

Martusia znów myślała przez chwilę.

– Nie mogłaś powiedzieć tego wszystkiego wcześniej? – spytała z wyrzutem. – Ja na taki pomysł nie wpadłam, a kazałabym jej przypomnieć sobie, z kim i o czym rozmawiała. W okresie turystycznym po Krakowie plączą się zagraniczni goście, ona angielski zna słabo, ale niemiecki bardzo dobrze.



– Niemiecki nam akurat potrzebny jak piąte koło u wozu…

W rezultacie, po tej rozmowie, uznałam za słuszne zadzwonić do Roberta Górskiego, nie bacząc na godzinę…

Wtedy właśnie przez Górskiego zaczęły do mnie gęściej docierać wieści o poczynaniach inspektora Ryjka-Wagona.

Do właściwej stacji benzynowej w Brukseli trafili wręcz błyskawicznie. Niestety, klienta, który przed miesiącem brał benzynę, sam ją sobie nalewał, nie próbował podpalić obiektu, nie zdemolował butiku, nie uciekł bez płacenia rachunku, krótko mówiąc, nie odznaczył się niczym szczególnym, nikt nie zdołał zapamiętać. Mógł być rudy, łysy, brodaty, a nawet żółty i skośnooki, beznadziejne. Może gdyby wystąpił w rytualnym stroju czarownika któregoś z plemion środkowoafrykańskich… a i to wątpliwe.

Inspektor Ryjek-Wagon złapał się zatem za sprawę od przeciwnej strony. Miał swoich podejrzanych i nic nie stało na przeszkodzie, żeby sprawdzić ich alibi. Gdzie też znajdowali się owego dnia, wymienionego na kwitku, co robili i kto to może potwierdzić?

Bardzo szybko wyszło na jaw, że jedynym niewi

Reszta jakby się złośliwie zmówiła. W końcu był to okres wakacyjny, tempo pracy osłabło, interesy uległy drobnemu zawieszeniu, nikt nie zajmował się niczym regularnie. Porządkowali papiery w swoich biurach, łowili ryby w odludnych okolicach, zwiedzali obce miasta, siedzieli w domu w damskim towarzystwie… o ile można to określić mianem „siedzieli”… Zażywali kąpieli, żeglowali, uprawiali jakieś sporty, odbywali małe spotkanka, podróżowali dla przyjemności, nocowali w przypadkowych hotelikach…

Rzetelnego, murowanego alibi nie miał nikt.

Wieczór dostarczenia zwłok Neeltje na parking w Zwolle wyglądał podobnie. Tu jednakże wymagany był dłuższy okres czasu lub też kilka kawałków czasu. Morderca, o ile nie miał wspólnika, musiał znaleźć się w Paryżu w chwili łapania narkomana pod domem Marcela, musiał odjechać później samochodem Ewy Thompkins, w decydującej chwili musiał brać benzynę w Brukseli i wreszcie zwizytować Zwolle w ściśle ustalonym momencie. Te trzy daty, trzy terminy, nie ulegały wątpliwości. Pomiędzy nimi musiał odbyć podróż z Francji do Holandii, musiał coś zrobić ze swoim samochodem i w jakiś sposób przemieszczać się bez niego z jednego miejsca w drugie i nie było na to siły. Gniótł go przymus wielokrotny i wszechstro

Całe grono podejrzanych ogólnie pędziło żywot ruchliwy. Konferencje, narady, międzynarodowe kontakty osobiste, towarzyskie i służbowe, obowiązkowe przyjęcia, tysiączne sposoby załatwiania najrozmaitszych spraw, wszystko to powodowało, że każdy mógł znikać z ludzkich oczu w jednym miejscu i pojawiać się w i

Inspektor męczył się jak potępieniec i przygniatał swoich ludzi. Artystyczne, ukradkiem wykonane podobizny wszystkich podejrzanych wysłał do Polski z cichą nadzieją, że jedyny naoczny świadek kogoś rozpozna.

Naoczny świadek, niestety, okazał się bezużyteczny.

Właśnie przy okazji rozpoznawania uzyskałam bieżące informacje, bo Górski przyleciał ze zdjęciami osobiście. Znając mnie nieco, właściwie wybrał przynętę i nie pożałował plotek, pewny, że prawdziwych, prywatnych tajemnic chwilowo nie ujawnię i nazwiskami się szastać nie będę. Z zachwytem wysłuchałam sprawozdania z co atrakcyjniejszych zeznań.

– Nie uważa pan, że Ryjek-Wagon ma ślepy fart? – rzekłam w podziwie. – Nie uważa pan, że każdy z was, z dochodzeniówki, w marzeniach se

– Co pani ma na myśli? – zainteresował się podejrzliwie Górski.

– A chociażby taki Marcel Lapointe. Wyobraża pan sobie, ile czasu i wysiłku oni by zmarnowali, gdyby nie chciał nic mówić? A on powiedział, wystarczyło potem sprawdzić, nie? Nawet posługiwanie się nazwiskiem nieżywego chłopaka uległo chyba przedawnieniu?

– Uległo, istotnie.

– A on, raz się kiedyś przedstawiwszy, dokumentów tego, jak mu tam, Moellera, nie pokazywał, więc posługiwanie się cudzymi dokumentami odpada. A romans, jako taki, nie jest karalny.

– Toteż właśnie. Ma pani rację, facet niegłupi, nie chciał swędu koło siebie, wyrypał prawdę. Oczywiście mógł nałgać, ale Rijkeveegeen sprawdził i tych rodziców, i te spadki, i te polisy, i tak dalej. Cichutko, bez szumu, wszystko się zgadza. Nawet studia odpracował uczciwie, chociaż jakiś jeden wywijas musiał mu się przytrafić, bo dyplom ma na własne nazwisko, prawdziwe. Ale gdyby każdy mówił prawdę, nieszkodliwą dla siebie, nasze życie byłoby połowicznym rajem. Utopia. Obejrzy pani te gęby…?

Wdałam się już w tę całą okropną historię, przez dobre serce zapewne, bo holenderskiemu inspektorowi szczerze współczułam. Bez oporu zgodziłam się oglądać. Na zdjęciach ujrzałam same obce twarze, nikt nie był podobny do faceta z parkingu, jeśli i

Wszystko to byli znajomi ofiary. Wnioskując z jej satysfakcji po odkryciu kantu, nie tylko mordercę znała, ale też płonęła do niego dziką nienawiścią, czyli musiał jej się ciężko narazić. Podobno jednak tego rodzaju uczucia żywiła do wszystkich facetów, którzy nie chcieli na nią lecieć, a znalazło się ich dużo. Nie była, zdaje się, zbyt pociągająca.

Za to, tu inspektor Ryjek-Wagon uczuł widocznie potrzebę pochwalenia się, bo inaczej nie miał powodu zwierzać się Górskiemu, wyszedł na jaw kolejny etap zbrodni. Liczne przymusy, ciążące na mordercy, spędzały mu sen z oczu, inspektorowi, rzecz jasna, chociaż możliwe, że i Górskiemu też… i rozpętał całą akcję poszukiwania rozmaitych samochodów, w tym samochodu ofiary. Nie gardził również i