Страница 49 из 58
– Nie – zaprzeczyłam subtelnie i łagodnie. – To nie ona. Ona nie żyje. Nie powiedzieli pani?
– No to, co, że nie żyje, szlag niech ją trafi…!
– Już trafił.
– No i co z tego, że trafił, ale żyła. I jego…!
– Nie. To on ją.
– Raszpla… – zaczęła znów Wandzia, nie słuchając, i nagle urwała. – Co…?
– Prędzej on ją zabił niż ona jego.
– Jak to…?
– Tak leżała, że samobójstwo niemożliwe, chyba, że przypadek, ale nic tam nie było takiego… Albo w ogóle ktoś i
Zawahałam się, bo przyszło mi na myśl, że właściwie nie wiadomo, czy nie okłamuję tej Wandzi bezczelnie, na dobrą sprawę mogło być i tak, że zdesperowana Wiwien wdarła się za panem Mirkiem do jego domu, dziabnęła go skutecznie, wróciła do siebie i tam ją dopadł zły los. Niekoniecznie nawet w ludzkiej postaci, zawirowało jej pod ciemieniem, gibnęła się do tyłu, trzasnęła w ten grzejnik… Nie znam w końcu jej stanu zdrowia, może miewała zawroty głowy, warto chyba się popytać.
Moje wahanie nie przeszkodziło Wandzi zaiskrzyć, wizja jej się spodobała. Amant zabił rywalkę, wprost cudownie i jakże romantycznie! Temat chwycił, przebił wściekłość, konwersacja wygrzebała się z monotonii.
– Jakże, ciągle mu coś wtykała! – usłyszałam w odpowiedzi na pozbawione już delikatności pytania. – To krawacik, to pachnidła, to żarcie, jakie, nie nosił, wylewał, wyrzucał, do ust nie brał! A pewnie, że byłam przy tym, ile razy na własne oczy widziałam! Nawet kufel roztłukł, chociaż kufle zbierał, a od niej nie chciał. Co…? Zapalniczkę…? Zaraz. Którą?
– Taka drewniana, ciemnobrązowa, stołowa.
– Na półce stała?
– Na półce chyba, bo gdzież by…?
– To wiem. Stała. Ale to dawno dostał, jak ja nastałam, to już była. Pewnie, że od niej, od tej parkoty gnilnej, a on nie palił, zły był taki, że nawet do ręki tego nie wziął. Coś mówił, że to po jakimś i może w ogóle cudze, poczwara ukradła i nawet wyrzucić nie może, bo drogie, a jak się, kto upomni, zaraz się zrobi zadyma. No to tak stało.
No i proszę, zadyma ruszyła, pan Mirek swoje zastąpił moim… Ci Pasieczniakowie z zagranicy wrócili, ze Stanów, może spotkali się tam z Brygidą Majchrzycką, Brygida upominała się o prezent, pan Mirek podrzucił im moją zapalniczkę, swoją zostawił dla świętego spokoju, żeby mu się zołza nie awanturowała…
– Ona tam często bywała u niego?
– Pchać to się pchała, co dnia – rzekła Wandzia wzgardliwie – ale jej nie wpuszczał. Wywijał się, nie otwierał, udawał, że go nie ma, albo Gabrielą straszył. Swoją siostrą, znaczy. Ale bywać bywała.
– A nie było jakiejś… – cofnęłam się na pozycje subtelności, bo zamierzone pytanie zaliczało się do gatunku drażliwych -…jakiejś, no… wielbicielki pana Mirka, której by taką zapalniczkę mógł dać w prezencie…?
– Co też pani? – oburzyła się Wandzia. – Przecież stała! A w ogóle to one jemu dawały, a nie on im. Każda pazurami go do siebie ciągnęła, to jednym, to drugim przywabiała, tu załatwiła, tu podetknęła, tu dla niego specjalnie znalazła, a on miał gdzieś. Tylko ja jedna…
Załamała się znów, ale na krótko, bo wkroczyła pani A
– Ciebie też miał gdzieś, owco głupia, dawno ci to mówiłam! Henio porządny chłopiec, a ty, co? Dla tego skoczka pusty
– Henio go nie…! – krzyknęła Wandzia w strasznych nerwach.
– Ale oni myślą, że tak!
Wbrew zamiarom i chęciom wyskoczyłam z ram zapalniczki.
– No właśnie, gliny tu były, ja ich znam. Co im pani powiedziała?
– Nic – warknęła Wandzia.
– Prawie nic – przyświadczyła z rozgoryczeniem pani A
Zdecydowanie stałam po stronie obrażonego śmiertelnie Henia, poza tym zabójca pana Mirka wydawał mi się całkowicie usprawiedliwiony, dziwiło mnie nawet trochę, że to nie ja, i zapewne nastawienie ze mnie wyszło, bo nagle zostałam uznana za sprzymierzeńca. Pani A
– Sprawdzają go – zwierzyła się. – A ten głupek się wściekł i poleciał go szukać. Tu w końcu przyjechał, ale tak mi się widzi, że chyba za późno.
Zamilkła, westchnęła, obejrzała się, przysiadła na skraju donicy z niewielkim tamaryszkiem. Obejrzałam się w tym samym celu, trafiłam na donicę z jałowcem pospolitym, który razu ukłuł mnie w tyłek.
– W jakim sensie za późno?
– Wedle tych godzin, o które pytają, mógł go przerąbać i potem przyjechać, ale Henio fałszywy nie jest, aż tak by udawać nie umiał. Siedział i smarkał mi się tu, co on ma zrobić, bo oślica uparta słuchać nie chce, a on sam widział te dziwy koło krętacza i to, jakie, żeby młode, ale i stare próchna tapetowane, od każdej coś. Klientów przeważnie. Co to, czy ja nie wiem? Każdy wie. On i ode mnie odpady brał, dawno wiem, po co mu to było.
Wandzia fuknęła gniewnie, pani A
– Już by go do sądu skarżyli, żeby nie to, że zwracał. I głównie baby oszukiwał, a one się dawały kołować. I przeważnie tak jest, że mąż pracuje, a żona w ogrodzie grzebie, dużo on się zna, ten mąż, każda go przekabaci. Henio wozi, to też widzi.
– I co mówił, jak tu był?
– No, co miał mówić, prawie płakał. Szukał go, żeby mu mordę skuć na zrazy siekane, ale nie znalazł. Pod jego domem był, tam nikogo, u takiej jednej farmaceutki sprawdzał, nie było samochodu, trochę się z kumplami powałęsał, w końcu tu przyjechał, bo może Wandzia wróciła, ale nie. O wpół do dziesiątej odjechał. Pomstował tak, że w człowieku drętwiało, to co ja mam mówić? Zajrzał i tyle. Bo co, powiem, że już szału dostał i chciał mu łeb ukręcić? Że płakał? Żeby się z niego wszyscy przez tę debilkę naśmiewali?
Zastanowiłam się. Osobiście wolałabym być chyba wyśmiewana niż skazana na dwadzieścia pięć lat przymusowego zamknięcia, ale taki Henio może żywić i
Małgosia uważnie i w milczeniu przysłuchiwała się wszystkiemu.
– To nie Henio – zaopiniowała, wsiadłszy do samochodu. – Ja na niego nie stawiam, odstresował się awanturniczo. Ale do tych Pasternaków… nie, zaraz, jak im tam…? Pasieczniaków. Trzeba będzie iść…
Wszystko działo się równocześnie, waląc rwącą rzeką na młyn Wólnickiego.
W tym samym momencie fotograf i Sobiesław złapali się wzajemnie, zaś Gabriela Ziarniak dopadła komisarza. Najpierw przez telefon, a zaraz potem osobiście.
Niepewny trafności własnych decyzji, podejmowanych w pośpiechu, Wólnicki dopiero po kilku dniach udostępnił dom denata rodzinie. Gabriela skorzystała z tego natychmiast i w godzinę później już trzymała słuchawkę w ręku.
– Pan śledczy mnie pytał, czy co zginęło albo, co – rzekła twardo. – Zginąć to więcej nic nie zginęło, tylko ta rzecz z regału, ale przybyło.
– Zaraz do pani przyjadę – odparł komisarz, złapany na komórkę w drodze od A
Widok nie okazał się rewelacyjny. Obok stosiku skłębionych tkanin leżała jakaś szmata, wybrudzona rozmaitymi substancjami. Obejrzawszy ją wnikliwie, Wólnicki rozpoznał krew, kawę i coś tłustego, co nie wydało mu się jadalne, bo dziwnie śmierdziało.
– Co to jest? – spytał surowo.
Gabriela wzruszyła ramionami.
– A bo ja wiem? Wygląda na szalik. Mirek takiego nie miał i w ogóle tego rzęcha tu nie było. Teraz znalazłam, jak brałam rzeczy do prania.
– Gdzie pani znalazła?
– Tu, ze ścierkami. Wycierałam tę kawę z siebie i trochę jeszcze… tak w ogóle, łapałam co popadło, a potem do koszyka w kuchni rzuciłam. I serwetkę, o! Razem musiało leżeć tam, gdzie Mirek…
Wólnicki w duchu sam siebie skarcił za niedopatrzenie. Pozbierali narzędzia zbrodni, zabezpieczyli ślady wokół zwłok, ale nie przegrzebali całego domu. Ale taka ta zbrodnia wydawała się prosta i nieskomplikowana, sprawca wpadł, dziabnął i uciekł, taki pewny i jasny opis zabójczyni, prawie schwytanej na gorącym uczynku, nie powiało żadną tajemnicą… I śpieszył się jak do pożaru. A należało powęszyć stara
Rozpostarł szmatę. Rzeczywiście, szalik. I chyba męski, fularowy, ozdobny, niebiesko-różowo-czerwony, w zygzaki i kropki. Dosyć śliski, mógł się zsunąć z czyjejś szyi.
– Jest pani pewna, że wcześniej tego nie było?
– Mogę przed sądem przysięgać. Przecież to ja tu sprzątam i piorę, lepiej niż Mirek wiem, co miał. I po tych sukach, co zostało, też wiem, na górze wszystko, zawsze odnosiłam. Bez prania, po dziwkach prała nie będę!
– A to nie po dziwkach?
– Chyba, że po tej jednej, co ją tu zastałam. Z czerwonym… Ale i tak nie pasuje.
– Nie prała pani tego jeszcze…?
– No przecież widać. Po praniu by takie było…?
Nowa nadzieja wykiełkowała przed komisarzem.
Brudny szalik, używany, mikroślady, DNA… Może wreszcie coś się jaśniej wyklaruje!
– Ale…! – przypomniał sobie nagle. – Wiwien Majchrzycką pani znała?
– To już mogę całą resztę do pralki wrzucić? – spytała Gabriela cierpko. – Więcej cudzego nie ma, wszystko nasze. Wiwien Majchrzycką, też coś… Pewnie, że znam, a co…? To nie ona tu była. Dawno jej już nie było, bo Mirek ją pędził od siebie, za próg nie wpuszczał i mnie zakazał, ale przyłaziła raz za razem. To purchla taka nachalna. Bo co?
– Bo nic. O znajomościach pani brata mogła dużo wiedzieć.
– Dużo…! Wszystko. Wszędzie nos wtyka. Pan ją zapyta, co wie, ona nie milczek żaden, gada i gada.
– Nie. Już nie gada. Nie żyje.
– Jak to, nie żyje?