Страница 34 из 39
Latał po pokoju, snując różne głupie supozycje i czyniąc mi wyrzuty. Opanowałam szok.
– Dobrze, miesiąc – powiedziałam potulnie i niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
Ledwo wyszedł, zadzwoniłam do Krystyny. Było zajęte. Odczekałam chwilę, zadzwoniłam drugi raz. Znowu zajęte. Zaczęłam dzwonić bez przerwy i zajęte było również bez przerwy, po kwadransie trafił mnie szlag, wyskoczyłam z domu i pojechałam do niej w płaszczu narzuconym na szlafrok i pantoflach na bosych nogach.
Otworzyła mi drzwi z podejrzliwym wyrazem twarzy.
– Jeżeli ty się pętasz po mieście, to kto, do cholery, wisi u ciebie na słuchawce…? – zaczęła gwałtownie i spojrzała na mój szlafrok. – A…! Czyżby…?
– Zgaduję, że dzwonimy do siebie nawzajem – powiedziałam gniewnie, zdejmując płaszcz. – Mam tego dosyć…
Przerwała mi od razu.
– Ja też, Andrzej mi zrobił piekło na ziemi, mam bogatego gacha, z którego doję forsę dla niego, on nie alfons ani żigolak, naplułam mu w twarz i tak dalej. Coście, u diabła, robili z tym Pawłem, że tak mu wyszło?! Paweł gdzieś polazł w gronostajach i złotej koronie…?!
– O cholera… Nie, ale chyba płacił za elektroniczną kuchnię. Nie przypomniałaś mu o mnie?
– A ty, kretynko, byłaś w tym czarnym kapeluszu?
Ze skruchą wyznałam, że owszem.
– No i masz! A przedtem ja w nim byłam! Nas może być dwie, ale taki kapelusz jest jeden na świecie, w dwa nie uwierzy, wstrząsnęło nim. Jedyna pociecha, że jednak się przejął. Nie ma siły, muszą się spotkać z Pawłem i w ogóle dosyć tego znikania im z oczu!
– No to przecież w tej sprawie zaczęłam do ciebie dzwonić, idiotko! Paweł mnie przycisnął do muru, bierzemy ten cholerny ślub za miesiąc, mam wyjść za niego bez posagu?!
– Byłby to w końcu jakiś sukces, nie?
– Pocałuj mnie w sukces! Jedziemy na okrągły tydzień, a jak będzie trzeba, to i na trzy. Rób sobie, co chcesz, ta cała Antosia to nasza ostatnia szansa, nie spasuję przed metą. Mam jechać sama?!
Krystyna była już zdecydowana.
– Gówno. Też jadę. Ryzyk-fizyk, wykręcę chorobę albo co. Już dwa razy coś nam dobrze wyszło tylko dzięki temu, że istniejemy w dwóch egzemplarzach, ta trzeźwa moczymorda we Francji i Antoś tutaj… mógłby się zrobić uciążliwy. Dobra, jedziemy i grzebiemy aż do skutku.
Strych w Perzanowie okazał się całkowicie odkurzony.
Jędruś się złamał z litości, nie mógł patrzeć na nasze galernicze wysiłki, a może chciał się nas wreszcie pozbyć i mieć w domu święty spokój, bo osobiście, z pomocą Elżusi i Marty, usunął ten wiekowy kożuch z wierzchu. Głębiej kurz leżał nadal, nie pozwolił niczego ruszyć z miejsca, rodzi
Już drugiego dnia trafiłyśmy na wielki kufer, w dużym stopniu zapchany papierami, prasą i korespondencją. Plątały się w tym także jakieś dokumenty, albumy, dagerotypy i nawet fotografie.
– O, właśnie! – zaczęła Krystyna z uciechą i od razu jakby sklęsła w sobie. – Ejże, co to ma znaczyć? Chciałam powiedzieć, że z tego właśnie wygrzebywałam znaczki piętnaście lat temu, ale nic podobnego! W życiu tego nie widziałam! A gmerałam w kufrze i nawet zastanawiałam się… To nie ten kufer, tamten był mniejszy. Gdzie się podział?
– Pewnie, że nie ten, przez głupie piętnaście lat tyle kurzu by się nie nazbierało. Tu gmerałaś, na strychu?
Krystyna zawahała się, popatrzyła na mnie tępo i nagle jakby się ocknęła.
– No coś ty? Na strychu, owszem, ale tutaj wcale nie wchodziłam, zamknięte było. Czekaj… On chyba stał w tamtej części, używanej…
Podniosłam się, bo siedziałam nad kufrem w kucki, i ruszyłam do drzwi.
– Musiałyśmy zgłupieć obie, od korespondencji należało zacząć i taki miałam zamiar jeszcze w Noirmont. Twoje parszywe znaczki wyleciały mi z głowy. Przypomnij sobie porządnie, skąd brałaś tamte listy ze znaczkami?
– Z kuferka. Mniejszego. Nie urósł przecież. Cholera, gdzie on może być?
Mniejszy kuferek stał jak byk w kącie, w zimowej suszarni Elżusi, dokładnie zasłonięty wiszącymi na sznurze prześcieradłami. Nie dał się zauważyć, kiedy oglądałyśmy pomieszczenie, wychwalając jego uroki. Elżusia robiła pranie z wielkim upodobaniem i mokre szmaty suszyły się tam bez przerwy.
– No tak, to ten – stwierdziła Krystyna – zawsze tu stał. I ta etażerka ze starymi czasopismami. I nigdy ich nic nie zasłaniało, mam na myśli dawne czasy.
– Zwracam ci uwagę, że zawsze przyjeżdżałyśmy w lecie, na wakacje. Elżusia suszyła w sadzie. Bierzemy go do pokoju, ciągnij!
Dość był ciężki, ale we dwie dałyśmy mu radę. Zwlokłyśmy go po schodach do mojego pokoju i zagłębiłam w nim ręce z wielkim zapałem i bez zwłoki. Krystyna poświęciła się, wróciła na strych i kawałkami zniosła całe stosy papierów z tamtego większego kufra, z wyraźną przyjemnością zmieniając moją sypialnię w składnicę makulatury.
Z wielką chciwością dorwałyśmy się do korespondencji przodków, którzy nigdy w życiu nie wyrzucili chyba ani jednego papierka. Objawiła się nam cała historia dwóch rodzin, Dębskich i Przyleskich, oraz pełny wachlarz znajomości prababek i pradziadków. Prawie zapomniałam, po co to wszystko czytam, tak zachwyciły mnie owe szczegóły z dawnych lat.
Straszliwy mezalians świeżutkiego hrabiego Dębskiego, dziadka pra- i tak dalej -babki Klementyny, popełniony z córką kupca gdańskiego i angielskiej lordówny, multimilionerką, zapełniał prawie pół kufra i rozweselił nas obie zgoła do wypęku. Zaraza na indyki i rolada z bażantów przemieszane tam były z dramatycznymi chwilami powstania styczniowego. Dziękczy
– Ejże, pradziadek był elegant – zauważyłam żywo. – Kamizelka haftowana za dwie gwineje. W tamtych czasach? Czymże ją wyhaftowali, do licha, perłami? Fircyk! W tym wieku…?
– Znowu mi wiek – skrytykowała Krystyna, która co jak co, ale liczyć umiała. – Czterdzieści osiem lat, młody człowiek! Ty się odczep od tamtych czasów, diamentu jeszcze nie mieli…
– Mieli, Marietta wpadła pod samochód wcześniej. Tego, chciałam powiedzieć pod karetę. Czekaj, to piękne! Margrabina de Mercier miała na balu suknię z morelowego atłasu z wstawionymi falbanami z koronki alencon w kolorze słoniowej kości. Interesujące zestawienie. A do tego garnitur z rubinów, no, czyja wiem… może to i wypadło efektownie…
– Uspokoisz się czy nie? Studia historyczne sobie przeprowadzisz kiedy indziej, szukaj późniejszych!
Z wysiłkiem oderwałam się od opisu fety imieninowej, na której ta głupia Eleonora uczyniła afront hrabinie Potockiej i kto to teraz będzie odkręcał, a trzeba koniecznie, inaczej bowiem hrabina Potocka nie dopuści do upragnionego mariażu. Poodkładałam na bok wieści o złamanej osi w nowej karecie i okropnej kompromitacji młodej pani Imielskiej, która w katastrofie pokazała całe kolano i chyba zamknie się w klasztorze, o skandalu z nadziewanym prosięciem, które w chwili podania na stół okazało się zaśmiardnięte, o rozmaitych waporach, wzdęciach i kłopotach ze służbą i tysiącznych i
– Ziółka – powiadomiłam ją krótko.
– Cholera – mruknęła, ale, przejrzawszy epistołę, schowała ją stara
Opróżniłam wreszcie kuferek, nie znalazłszy w nim ani jednego słowa na temat diamentu. Krystyna zaczynała już grzebać w potężnych stosach, pochodzących z większego kufra.
– O, ty, Joaśka, popatrz! – ożywiła się. – Tu są wreszcie listy Kacperskich! Od i do! No, nasze też… O, proszę! Późniejsze!
Z ciężkim westchnieniem przystąpiłam do pracy, ale zanim dokopałam się czegokolwiek interesującego, wkroczyła Elżusia.
– Ja tam nic nie mówię – rzekła energicznie. – Z obiadem się nie pchałam, ale kolację to już zjecie! Tu nie przyniosę, chyba że chcecie jeść z podłogi, więc na dół proszę. O mój Boże, ileż tego…! Naprawdę tak się to wszystko uchowało na strychu?
– Naprawdę – zapewniła Krystyna. – Elżusia jest genialna, dopiero teraz widzę, że zgłodniałam jak dzikie zwierzę. Dobra, idziemy!
Poszłyśmy. Posiłek się przeciągnął. Dzięki temu do pożądanych tekstów dotarłyśmy dopiero po północy. Kryśka trafiła na nie pierwsza, bo ja utkwiłam nad dokumentem, historycznie rzecz biorąc, wprost cudownym.
– Jest! – wrzasnęła szeptem, machając mi przed nosem rozłożoną kartką. – Antoinette! Nareszcie coś o niej!
– Czekaj! – odpędziłam ją niecierpliwie. – Tu jest, popatrz, jakby pamiętnik Floriana Kacperskiego. Spisuje, rany boskie, istne cudo, opowieści starej klucznicy, jak to młody hrabia de Noirmont długów narobił i na wojnę do Indii pojechał, a te długi płaciła jego siostra, margrabina d'Elbecue, całe korowody z tym były…
Wydarła mi z rąk elegancki brulion w sztywnych okładkach i podetknęła swoją kartkę.
– O margrabinie już wiemy i nie rozpraszaj się teraz! Marcin pisze do rodziców z Calais! Pa
– To nie rozwalaj kupy, idiotko, rozkopałaś połowę! Zabierz nogi!
– I okręć dookoła szyi, co? Taka wygimnastykowana to ja nie jestem. No, czytaj prędzej!
Przeciwnie, czytałam wolniej, bo właśnie wiedzy o pa
– To się nazywa szacunek dla słowa pisanego – powiedziała uroczyście Krystyna. – Popatrz, ten Marcin dostawał listy w Calais, w Noirmont, w Paryżu i wszystko pieczołowicie zachował, przywożąc potem do Polski. Same przecież nie przyszły?