Страница 20 из 39
– Niewykluczone, chociaż wątpię. Jak odzyskam trochę wigoru, mogę go poszukać. Trzyma się świetnie, ale latka robią swoje, zasłabł gdzieś albo co.
– Możemy wysłać Petronelę na wieś, niech się popyta, czy ktoś go nie widział. Za chwilę, niech odpocznę. Ale…! – przypomniała sobie nagle. – Czy któraś z nas zadysponowała jakiś obiad dla pana Terpillona?
– Nie wiem. Ja nie. Chyba że ty.
– Ja też nie. Cholera. Trzeba to zrobić zaraz.
Zadzwoniła na pokojówkę, bo takie tu panowały obyczaje. Poszłybyśmy do niej, zamiast ją ciągać do siebie, ale nie było wiadomo, gdzie jej szukać, a błąkaniem się po zamku z wielkim krzykiem: „Pierette, Pierette!!!" obudziłybyśmy tylko zgorszenie. Przyszła po chwili z nadzieją w oczach, zapewne sądziła, że przypomniałyśmy sobie coś o kamerdynerze, ale musiałyśmy ją rozczarować. Wyjaśniłam, że spodziewamy się gościa, pana notariusza, i trzeba go będzie nakarmić, niech kucharka zrobi, co zechce, nie żałując kosztów, powinien przyjechać za jakieś dwie godziny.
Pan Terpillon przybył punktualnie, wypił małą kawkę i od razu udał się do biblioteki. Poszłyśmy, rzecz jasna, za nim, ogromnie ciekawe, jak będzie sprawdzał jakość naszej pracy.
– Proszę mi niczego nie wyjaśniać i nie pomagać – powiedział stanowczo.
Nie to nie, proszę bardzo, niech się sam męczy. Przyglądałyśmy się mu w milczeniu.
– Życzę sobie znaleźć książkę niejakiego Mardocka, traktat o broni myśliwskiej, angielskie wydanie, koniec dziewiętnastego wieku – oznajmił gdzieś w przestrzeń tak, jakby zawiadamiał o tym samego siebie. – Katalog, widzę. Doskonale.
Otworzył ów katalog na literze M, co przyszło mu bez trudu. Zdecydowałyśmy się ponieść koszty i ten alfabetyczny spis wyprodukować na kartach, wetkniętych w segregatory. Nabyłyśmy segregatory, papier i nawet dziurkacz, a to głównie dlatego, że nie chciało nam się wpisywać tego wszystkiego ręcznie, na maszynie poleciało znacznie szybciej. Wyszły nam z tego dwie potężne kobyły i M znajdowało się akurat na początku drugiej.
– Mardock, Mardock… – mamrotał pan Terpillon w kierunku własnego gorsu. – Jest. Mały traktat o rodzajach, właściwościach, pielęgnacji i użytkowaniu… Jedenaście tysięcy sto dwadzieścia osiem. Segment pięćdziesiąt dwa. Segment…? Proszę nie odpowiadać!
Milczałyśmy nadal posłusznie. Pan Terpillon rozejrzał się po ścianach dookoła.
– Nie jestem jeszcze zupełnym sklerotykiem – powiadomił nas sucho. – A, rozumiem. Szafy różne. Otwarte półki. Segment, rozumiem. Pięćdziesiąt dwa…
Na każdym z owych kawałków, które stanowiły obudowę ścian biblioteki, numer wypisany był wielkimi wołami i umieszczony u góry. Rozmiar cyfr z letrasetu był taki, że nawet ślepy by go odczytał. Brałyśmy pod uwagę krótkowidzów.
Pożądany przez pana Terpillona Mardock stał na najwyższej półce, blisko sufitu. Krystyna opierała się o wysoką drabinkę. Odsunęła się od niej, ale poza tym nie kiwnęła nawet palcem. Chciał sam, niech ma.
Rozejrzał się, chwycił drabinkę, na szczęście niezbyt ciężką, przywlókł ją pod Mardocka, wlazł, nie zleciał, przejechał palcem po numerach na grzbietach i wyciągnął upragnione dziełko. Obejrzał je, kiwnął głową i wstawił z powrotem. Zlazł z drabinki ostrożnie, ale bez szkody dla zdrowia.
– Opowieści o lisie, powiedzmy, że autor nieznany – zaczął znów mamrotać. – Powiedzmy, że nie pamiętam, powiedzmy, że jest ich kilka…
Katalog tematyczny leżał obok w takiej samej formie jak ten alfabetyczny. Był podpisany, a pan Terpillon umiał czytać.
– Baśnie czy opowieści…? – spytał samego siebie. – Pieśni…? Poezje…? Nie, to proza. Zacznijmy od baśni…
Słuchałyśmy tego spokojnie, bo baśnie i opowieści miałyśmy w jednym dziale i wszystko o lisie też się tam znajdowało. Pan Terpillon trafił od razu, drabinki tym razem nie potrzebował, wyciągnął tom.
– Załóżmy, że ja to pożyczam? – zaproponował podejrzliwie.
Podeszłam, odchyliłam okładkę, wyjęłam długą kartkę z tytułem dzieła i gestem wskazałam mu, że ma się tu podpisać. Nadal nic nie mówiłam, bo skoro kazał nam milczeć…
– Bardzo dobrze – pochwalił i odłożył lisa na miejsce. Rozejrzał się jeszcze raz, poczytał teksty przyczepione do półek i kiwnął głową.
– Możemy się już odzywać? – spytała grzecznie Krystyna.
– Ależ oczywiście! – odparł pan Terpillon, najwyraźniej zdziwiony, jakby zapomniał, że sam nam zabronił otwierać gębę. – Nie widzę przeszkód. Jeszcze chciałbym dowiedzieć się, czy wydobyły panie z tego wszystkiego – zatoczył krąg ręką, wskazując ściany pomieszczenia – tę wiedzę przyrodniczą, o której mówiła moja klientka. I jaką to ma formę.
Krystyna westchnęła ciężko i zaprezentowała mu swój zielarski elaborat, leżący oddzielnie, na stoliku pod oknem. Wyglądał nader imponująco.
– Zatem życzenia testatorki zostały spełnione. Jeszcze tylko ostatnia formalność. Panie pozwolą. Ja znam ten zamek.
Spojrzałyśmy na siebie z pytaniem w oczach. Co tu miała do rzeczy jego znajomość zamku? Będzie sprawdzał, czy przypadkiem czegoś nie ukradłyśmy…?
Pan Terpillon stanowczym krokiem ruszył przed siebie, nie czyniąc ze swych zamiarów tajemnicy.
– Jest moim obowiązkiem sprawdzić, czy wszystkie książki zostały uporządkowane w bibliotece – zaczął, rozglądając się po jadalni i przechodząc do małego salonu. – Zdarzają się zapomnienia, w tym domu wiele czytano, lektura porzucona gdziekolwiek… Książki pod ręką… Sypialnie, gabinety…
Uznałam za słuszne przyznać się od razu.
– Zgadza się, dwie sztuki znajdzie pan w naszych sypialniach. Też lubimy czytać. Ale w katalogach już zostały zapisane.
– Może powi
– Gówno, nie wyszły z domu, to żadne pożyczanie. Ale jak chcesz, skocz i podpisz nas…
Zawróciła i popędziła w dół, starając się nie stukać obcasami. Pan Terpillon twardo otwierał drzwi i penetrował wszystkie kolejne pomieszczenia, zaglądając do kątów i badając wnikliwie półeczki pod stolikami. Przeleciał się przez nie używane salony i pokoje gości
– Cholera, zapomniałam, co czytasz, i musiałam szukać dziury – wysapała szeptem. – Dobrze, że to wszystko ciasno stoi…
Pan Terpillon otworzył drzwi sypialni prababci Karoliny i zatrzymał się w progu.
– Widzę ogromny nieporządek! – zganił surowo i dość gromko. – Cóż to ma znaczyć?
Wpadłyśmy mu na plecy, zaglądając każda przez jedno ramię, bez żadnych złych przeczuć, wyłącznie zaciekawione.
Jezus Mario…!!!
Na podłodze przed kominkiem leżał nasz kamerdyner, trupio blady, a pod jego głową krzepła wąska strużka brunatnej cieczy…
Obecność notariusza w chwili odkrycia zbrodni okazała się czystym błogosławieństwem. Doskonale wiedział, co należy zrobić, i w mgnieniu oka uruchomił całą maszynerię policyjno-medyczną. Lekarz humanitarnie został wpuszczony do sypialni pierwszy i wówczas wyszło na jaw, że zbrodnia jest wybrakowana. Gaston jeszcze żyje, chociaż wygląda jak nieboszczyk.
Wigor w nich wszystkich wstąpił nadludzki, zamieszanie zrobili potężne, ale pomoc zorganizowali błyskawicznie. Gaston odjechał ambulansem z podejrzeniem złamania podstawy czaszki, przyczyna okropnego wypadku rzucała się w oczy. Leżał z głową na obramowaniu kominka, przewrócił się, upadł do tyłu, rąbnął potylicą i cześć. Niby sprawa wyjaśniona, nieszczęśliwy przypadek, dziwna tylko wydała się obecność przy kominku dwóch pogrzebaczy. Jeden tkwił w zasobniku, a drugi spoczywał pod ręką ofiary. Poza tym pojawiło się pytanie, co, u diabła, poszkodowany robił w piżamie w sypialni pani hrabiny…? Z góry postanowiłyśmy mówić prawdę.
– Ja tego cholernika wrobię – oznajmiła Krystyna mściwie. – A ty jak uważasz. Jak to nie Heaston, to ja jestem książę Karol angielski. Znów się bydlę zakradło, a Gaston go pewnie usłyszał…
– Popieram twoje zamiary, tylko zastanówmy się, czego tu szukał…
– Już mam gotową całą powieść kryminalną. Biżuterii po naszych prababkach, nie wiedział, że jest w bankowym sejfie, myślał, że tu. Porcelany nie tykał, bo mu ją sama pokazywałaś, bał się, że od razu padnie na niego. Widział, że jesteśmy zaklopsowane w bibliotece, miał nadzieję, że reszty jeszcze nie zabezpieczyłyśmy, nie znalazłyśmy nawet…
Zaaprobowałam pomysł, chociaż zarazem ujrzałam także i
– Szczególnie że sama mu powiedziałam o warunku w testamencie – dodałam. – Dopóki nie skończymy, do niczego tu nie mamy prawa, jako jednostki uczciwe, nie wtykamy nosa gdzie nie należy. Ale czekaj, bo może przylazł nie dla rabunku, tylko do którejś z nas? Z miłości?
– Zwariowałaś? I tak przyłaził co noc bez żadnego skutku? Żeby się tkliwie pogapić? Taki nieśmiały?
– A kto będzie wiedział, że przyłaził co noc…?
Krystyna poświęciła na zastanowienie się jedną sekundę i wróciła do własnej koncepcji.
– Nie, do bani, zgłupiałaś chyba, przestępstwa z miłości oni tu traktują ulgowo, nic mu nie zrobią. A poza tym, po co wlazł do pustej sypialni prababci, zamiast do naszych? Zabłądził, sierotka biedna?
– Zabłądzić mógł, trochę ta budowla pogmatwana…
Przestałam się upierać, co i tak czyniłam bez przekonania, tylko po to, żeby nie zgadzać się z nią tak bez reszty, kiedy ze szpitala przyszła wiadomość o stanie zdrowia ofiary. Gaston żyje, czerep ma rozbity, ale bez złamania, przytomność stracił zwyczajnie od silnego uderzenia. Już zaczyna przychodzić do siebie i lada chwila opowie, jak było.
Telefon odebrał pan Terpillon i od razu rozgłosił informację, dzięki czemu gliny pojechały do szpitala, Pierette przestała płakać, a kucharka podjęła obowiązki zawodowe. Udało nam się zjeść obiad, całkiem niezły i prawie nie spóźniony.
Pan Terpillon cierpliwie i bardzo małomównie przeczekał pierwsze chwile dochodzenia, bez oporu przyjął opinię o nieszczęśliwym wypadku i również bez oporu pogodził się z istnieniem wątpliwości. O naszych podejrzeniach dowiedział się już na samym początku, na wszelki wypadek jednakże Krystyna uszczęśliwiła go Heastonem w cztery oczy. Policji donos na niego wolała złożyć później.