Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 33 из 43

– Myślę, że ten tutaj był materialny w stu procentach. Schował się w kącie, nie uważasz?

– Ciemnawo trochę, ta żarówka u sufitu na jupiter się nie nadaje. Mógł siedzieć w kącie, ile chciał. Dlaczego wylazł?

– Nie wiem. Ale jeśli gdziekolwiek się chował, to tylko tu.

– Możliwe. W i

– To teraz chodź popatrzeć na tamte ślady. Z lekkim żalem porzucili pająka i przeszli na środek pomieszczenia. Werbel pokazał Jarzębskiemu dziwny ślad obok tej szuranej drogi.

– Jak to nie jest ręka ludzka…

– Czekaj – przerwał Jarzębski. – Niech ja to sobie wyobrażę.

Przyglądali się w milczeniu przez całą minutę, oświetlając podłogę reflektorem pod różnymi kątami. Stary kurz i rozmaite młodsze śmieci układały się w sposób dający wiele do myślenia.

– Tak – zawyrokował Jarzębski. – Ty masz rację. Tak to wygląda, jakby ktoś jechał na tyłku, podpierając się rękami. Inwalida…?

– Inwalida nie inwalida, zamykamy to i wezwij techników. Nie ruszę się, póki nie przyjadą, niech zbadają pomieszczenie. Ma to sens, czy nie, warto sprawdzić.

– Dobra, idę do wozu…

Oczekiwanie w nawiedzonym lokalu piwnicznym, mimo atrakcyjności śladów, nie było ani wesołe, ani przyjemne, wyszli zatem na zewnątrz. Dziedziniec im się szybko znudził, przeszli na drugą stronę budynku. Na to coś, co niegdyś było ogrodem, patrzyli wzrokiem obojętnym aż do chwili, kiedy zaciekawiło ich osobliwe zjawisko przyrodnicze. W jednym miejscu mianowicie krzaki rosły krzywo.

Przyjrzeli się temu najpierw z daleka, potem podeszli bliżej. Obniżenie terenu na dość długim odcinku, wąskie, niezbyt głębokie, wyglądało jakoś dziwnie. Gęsta trawa, zielska, zarośla, stare krzaki bardzo kolczastych róż i ogromne, wybujałe osty przeszkadzały przyjrzeć się lepiej i zbadać dno zagłębienia, ale wydawało się, że coś tu jest nie w porządku. W dołku, na górce, czy też na różnych zboczach rośliny na ogół rosną prosto.

Obejrzeli to z bliska, przeszli wzdłuż rowu i nabrali podejrzeń, że zagłębienie jest świeże.

– Ja bym to rozkopał – powiedział Jarzębski trochę niepewnie.

– Ja też – zgodził się Werbel. – Chociaż nie wiem dlaczego, więc lepiej bez szumu. Trzeba pogadać z właścicielem.

– Podobno nie całkiem przytomny.

– No to z żoną.

– Można, dlaczego nie…

Przyjazdu ekipy nie spodziewali się wcześniej niż za jakieś dwadzieścia minut, podjechali zatem te osiem kilometrów do grójeckiego szpitala. Z właścicielem pozwolono im porozmawiać, byle krótko, nie bawili się więc w dyplomację, tylko przystąpili od razu do rzeczy. Na rozkopanie kawałka ogrodu wyraził zgodę bez namysłu, podpisał się nawet pod stosownym oświadczeniem, nie czytając wcale uwidocznionych na nim liczb. Na złożenie jednego podpisu lekarz wyraził niechętną zgodę. Wrócili do Pojednania i podjechali do bramy równocześnie z samochodem techników.

Technicy potwierdzili ich wrażenia. Istotnie, pajęczyny w kącie zdewastowała ludzka postać, wzrostu mniej więcej metr sześćdziesiąt do sześćdziesięciu pięciu, ludzka postać także przejechała na pośladkach przez pół piwnicy, wlokąc nogi za sobą, po czym podobnym sposobem pokonała schody, wciąż podpierając się rękami. Postaci ludzkich w ogóle było dwie, jedna przemieszczała się metodą parterową, druga była chyba kobietą, na co wskazywał zarówno wzrost jednostki od pajęczyn, jak i ślady damskich pantofli na obcasach, uwidaczniające się gdzieniegdzie pomiędzy śmieciami. Największe zgrupowanie śladów istniało mniej więcej w połowie pomieszczenia, blisko ściany, i wyglądało tak, jakby obie osoby pojawiły się tam z powietrza. Nie weszły wcale, za to wyszły.

– A nie mogło być odwrotnie? -spytał niepewnie podporucznik Werbel. – Właśnie weszły, a nie wyszły? Gdzieś tu zniknęły.

– Mowy nie ma – odparło dwóch techników zgodnie i bez namysłu. – Kierunek wskazuje tylko jedną stronę. Żadnego wchodzenia!

– To znaczy owszem – dodał jednak – damskie pantofle na obcasach prawdopodobnie także weszły i w ogóle pałętały się więcej. I baba, o ile nie był to przebrany facet, pchała się w pajęczyny. Natomiast to drugie przelazło tylko stąd tam i nie ma inaczej!

– To skąd się tu wzięło?





– Tu coś jest – odparł drugi z techników, przytupując w posadzkę. – Moim prywatnym zdaniem jakieś zejście niżej, ta piwnica musi mieć dwie kondygnacje. Już patrzyłem, ale jeśli cokolwiek się otwiera, pojęcia na razie nie mam jak. Jakiś zmyślny interes.

– Możemy jeszcze popróbować, ale to potrwa… Podporucznik Jarzębski puknął Werbla w łokieć.

– Ty, to zapadnięte, co? Tamtędy sprawdzić. Najpierw rozkopiemy ogródek, a potem się zobaczy…

– Do rozkopania ogródka potrzebna zgoda Wieśka – zwrócił mu uwagę Werbel, mając na myśli kapitana Frelkowicza. – Chyba że sami się złapiemy za łopatę, ale mnie trochę brakuje czasu.

– Mnie też. Dobra, na razie wracamy, załatwimy i niech ludzie zaczynają od jutra, bo dzisiaj się nie zdąży…

– Gówno! -powiedział Werbel z wielką energią, zatrzymując się nagle. – Dzisiaj! Wyszły czy weszły, ale oni też mówią, że tamta ziemia zarwała się świeżo. Ty masz pojęcie, że tam ktoś może leżeć pod tymi zwałami…?

Odkrywcza myśl dała swój rezultat i około godziny jedenastej wieczorem sześciu ludzi prawie skończyło odkopywanie całego zawalonego korytarza. Kapitan Frelkowicz nie wytrzymał, przyjechał także, chociaż nikt go do tego nie zmuszał. Komunikacja pomiędzy skromną, niewi

Za całą budowę odpowiadał majster. Był to człowiek spokojny, świadomy własnej fachowości i doskonale się orientował, w jakim stopniu działalność policji może mu utrudnić prace remontowe, a w jakim nie przeszkadza wcale. Został w godzinach nadliczbowych, z daleka obserwując prace wykopaliskowe. Ze średnim zainteresowaniem, przyjął do wiadomości fakt istnienia tajemniczych podziemi, bez pośpiechu wykończył czwartą butelkę piwa, po czym do zwierzeń bezbłędnie wybrał sobie kapitana, pozornie tylko widza.

– Przeczekiwałem, bo było zamieszanie – rzekł spokojnie. – Ale jedną rzecz pewno trzeba powiedzieć. Murzynka tu była wczoraj, jakoś tak nie przypiął ni wypiął i możliwe, że to ważne.

W jednej chwili stał się ośrodkiem zainteresowania, które wybuchło ogniście i zachła

– Diabła płci żeńskiej mamy z głowy – stwierdził z wyraźną ulgą podporucznik Werbel. – Może to kolporterka, zielone rozprowadza za granicą w krajach nisko rozwiniętych.

– Młoda była dosyć – dołożył majster.

– Młoda czy stara, pod tym względem bez różnicy…

– I nawet ładna. I taka dosyć sympatyczna. Panie śledczy, ja to wszystko mówię od razu, bo mi głupio, że tak ją wpuściłem, znaczy wcale nie wpuściłem, byłem z nią cały czas i na ręce patrzyłem, ale bym nie chciał, żeby na mnie co padło. Trochę to może było z zaskoczenia, bo jak ją zobaczyłem w bramie, w pierwszej chwili myślałem, że mi się w oczach mieni. Czarna taka okropnie, tylko jej te oczy błyskały. I zęby.

– Nic na pana nie padnie – zapewnił kapitan i odwrócił się do Werbla. – Może i rzeczywiście… Przyjechała po towar, pojęcia jeszcze nie miała o ostatnich wydarzeniach… Co Tadzio tam znalazł?

– Jeszcze nie wiem. Mamrocze, że skarby Sezamu. Kapitan znów zwrócił się do majstra, który nagle okazał się świadkiem wysoce użytecznym.

– A ta koza to jak tu włazi?

– A cholera ją wie. Zawsze sobie rogami jakąś deskę odbije. Po prawdzie, to nawet nie sprawdzamy, bo do pilnowania lepsza niż pies. Co komu szkodzi, niech sobie zbytkuje…

Na dziedzińcu pojawił się podporucznik Jarzębski, promieniejący wewnętrznym, osobistym blaskiem. Do łona przyciskał wielki tobół, wysoce skomplikowany, złożony z jednego chlebaka, kilku toreb, pliku papierów, kartonowych teczek, kawałków drewna i ziemi. Podszedł do kapitana i usiłował mu coś z tego wszystkiego zaprezentować, ale trudności okazały się nie do przełamania. Pokazując jedno, zgubił drugie, spróbował schylić się po zgubione i postradał blisko połowę brzemienia. Przykucnął, pozbierał, ale nie mógł się podnieść bez ponownego gubienia. Kapitan patrzył na to wzrokiem pełnym zrozumienia, przykucnął również. Dobił do nich podporucznik Werbel, zawahał się i przystosował do sytuacji. Wszyscy trzej tkwili w kucki nad stosem dowodów rzeczowych.

– To u niego było to wstrzymane przeszukiwanie – powiedział Jarzębski triumfująco. – Proszę! Zaraz, gdzie to jest…? Tu, proszę! Nic się podobno nie trzyma tak twardo jak gnidy! Wynosił chyba, bo pod ziemią było…

– Co ci tam z tego wychodzi? – zainteresował się kapitan. – Ciągnie dalej czy przestał?

– Ciągnął do ostatniej chwili, więcej nie zdążyłem… Masz coś dla mnie, czy mogę wracać do komendy? To jest skarb i niech się nim zajmę, dwanaście lat o czymś takim nikt nie śmiał marzyć, wy tu sprawdzajcie, co chcecie, mnie nie obchodzi, znaczy, owszem, obchodzi, tam są biliony w fałszywej walucie, trzeba zabezpieczyć, sam nie uniosę, maszyna stoi, reszta też…

Kapitan Frelkowicz przerwał swojemu podwładnemu dość stanowczo, bo podporucznik Jarzębski prezentował coś w rodzaju służbowej histerii. Uniósłszy się do pozycji pionowej, zwolnił go z obowiązków na miejscu, odesłał do komendy i zalecił kierowcy zwrócenie bacznej uwagi na to, żeby podporucznik nigdzie nie wysiadał i w nic się nie wdawał po drodze. Zarazem wezwał na wczesny poranek posiłki, bo istotnie opróżnienie piwnic z materiałów przestępczych wymagało siły fizycznej i środków transportu.