Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 45 из 50



– Cicho! Tu nic nie widać…

– A coś ty tam chciała oglądać wystawę malarstwa?

Na podwórzu coś się działo. Przez szparę w uchylonych drzwiczkach widać było czyjeś nogi. Nóg było cztery, co wskazywało na obecność dwóch osób. Osoby kręciły się tam i z powrotem, w końcu podeszły do obiegającego dom, zaśnieżonego chodniczka z płyt chodnikowych. Zamarła w przerażeniu Tereska ujrzała, jak jedna z tych płyt została podniesiona i w dziurę pod nią włożono jakieś pakunki. Wstrzymując oddech, pomyślała, że teraz już trzeba je zabić bezwzględnie, a ją nawet podwójnie…

Osoby położyły płytę na swoje miejsce, nagarnęły na nią śniegu i oddaliły się, a po chwili rozległ się znów warkot samochodu. Okrętka w głębi jamy zaczęła wykonywać jakieś gwałtowne gesty.

– Słuchaj – zaszeptała gorączkowo, szarpiąc Tereskę za nogę. – Trzeba sprawdzić, czy wszyscy odjechali! Czy ktoś nie został! Wyjrzyj!

Tereska ostrożnie wystawiła głowę. Jeden osobnik zamykał bramę, drugi siedział przy kierownicy.

– Dwóch – wyszeptała. Czekaj, zobaczę, czy wsiądzie… Wsiadł! Dwóch ich było chyba, nie?

Okrętka, osłabła z emocji, kiwnęła głową w egipskich ciemnościach.

– Dwóch? – spytała ponownie Tereska, zaniepokojona brakiem odpowiedzi.

Okrętka pokiwała głową energiczniej.

– Na litość boską! – krzyknęła zdenerwowanym szeptem Tereska. – Co się stało? Dlaczego nic nie mówisz, umarłaś, czy co? Ilu ich było, dwóch?

– No przecież mówię, że dwóch! – zdenerwowała się Okrętka.

– Jak to mówisz, nic nie mówisz, nie słyszę, gdzie mówisz?!

– Cały czas kiwam głową… A, rzeczywiście. Możliwe, że nie widać. Wyjdźmy stąd, na litość boską!

Tereska zastygła nagle, przykucnięta w otwartych drzwiczkach.

– Nie możemy – szepnęła grobowo.

– Dlaczego?!

– Tam się ktoś czai…

Okrętka pomyślała sobie, że jeśli umrze tutaj na serce, to od razu można ją uznać za pochowaną. Miejsce doskonale nadaje się na grób. Nie powiedziała nic, bo zabrakło jej głosu.

– Jakiś bandzior w kożuchu czai się na drodze, koło furtki. Wchodzi tutaj… Uciekaj! Niżej, niżej!

Okrętka nie wiedziała, jakim cudem znalazła się na dole stromych schodków, nie widząc ich w ogóle i nie łamiąc sobie nóg. Trafiła na jakąś ścianę, pchnęła ją, ściana ustąpiła pod naciskiem i okazała się drzwiami. Obie oparły się o nie po drugiej stronie.

– Wejdzie tu… – szeptała Tereska bez tchu. – Lazł w tę stronę…

– Zamknijmy to, prędko, prędko! To jest chyba piwnica! Nic nie widzę!

– Czekaj, mam latarkę… Zasłoń! Może to się da zamknąć…

W świetle osłoniętej szalikiem latarki ukazał się mały korytarzyk piwniczny i drzwi, zamykające się na sztabę żelazną. Okrętka, w którą pod wpływem paniki wstąpiły nadludzkie siły, w ciągu sekundy wyszarpnęła wiszącą na żelaznym kółku kłódkę, umocowała sztabę, wepchnęła z powrotem kłódkę i zamknęła ją. Na chwilę odetchnęły lżej.

– Co teraz? – szepnęła z niepokojem Tereska. – Tędy nie przejdzie, ale co dalej? Nie zostaniemy tu przecież na zawsze! Trzeba stąd wyjść, nie wiem jak, chyba przez dom…

– Za nic!

– Głupia jesteś, naprawdę chcesz tu zostać do końca życia?!

– Dom jest zamknięty!

– No to co? Wielkie rzeczy, wyjdziemy oknem!

– A ten tam, na podwórzu, już będzie na nas czekał!

– Najpierw zobaczymy, co zrobi… Korytarzyk był istotnie zwyczajnym, piwnicznym korytarzykiem. Na jego drugim końcu były również drzwi, za którymi znajdowały się schody. Z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, na palcach, przyświecając sobie cieniutkim strumieniem światła z osłoniętej latarki, Tereska i Okrętka wydostały się z piwnicy na parter. W domu panowały ciemności i głucha cisza.

– Nikogo nie ma – szepnęła Okrętka z odrobiną nadziei.

– Zdaje się, że dokonałyśmy włamania – odszepnęła ponuro Tereska. – Chodź do kuchni, stamtąd widać podwórze. Okazuje się, że przydały nam się na coś te oględziny domu.

Na podwórzu było pusto. Czający się osobnik gdzieś zniknął. Księżyc wciąż jeszcze świecił i po piwnicznych ciemnościach wydawało się, że za oknem panuje jasny dzień.



– Musiałyśmy chyba całkowicie upaść na głowę – powiedziała nagle Okrętka trzeźwo. – Wlazłyśmy akurat tam, gdzie za skarby świata powi

Drzwi zewnętrzne okazały się zamknięte na klucz. Nie było i

– Ja nie wiem, może on tam wlazł i siedzi? – powiedziała niepewnie Tereska. – Szedł w tę stronę.

– Najlepiej byłoby zamknąć go tam – oświadczyła Okrętka z determinacją. – Przynajmniej byłoby wiadomo, że nie będzie nas gonił. Widział cię?

– Nie wiem. Chyba nie. Jeżeli to okno okaże się zabite gwoździami…

Okno na szczęście dało się łatwo otworzyć. Tereska przelazła pierwsza i zeskoczyła na ziemię. Okrętka usiadła na parapecie, chcąc iść za jej przykładem, i nagle zastygła w bezruchu.

Zza narożnika domu, po drugiej stronie ganku, wyszedł bandzior w krótkim kożuszku. Zatrzymał się, rozejrzał, cofnął w cień i powoli, skradając się, ruszył w ich kierunku.

I Okrętka, i Tereska, ujrzawszy go, zrozumiały w mgnieniu oka, że wystający ganek, dołem obity deskami, a górą ażurowy, zasłania je przed jego wzrokiem i że straszliwy bandzior idzie tu wprawdzie, ale ich jeszcze nie widzi. Obie przestały oddychać, nie bardzo wiedząc, co będzie, kiedy zobaczy.

Bandzior dotarł do ganku, pochylił się, następnie przykucnął i obejrzał półotwarte drzwiczki. Przez chwilę siedział tak w kucki, po czym wlazł do środka.

W Okrętkę wstąpiło nowe życie.

– Zamknij go tam! Chryste Panie, prędzej! Jedyne wyjście!

W mgnieniu oka znalazła się na zewnątrz. Tereska już była przy piwnicznych drzwiczkach. Zatrzaśnięcie ich, wbicie przemocą ciasno wchodzącego skobla i zatknięcie go potężnym hakiem odbyło się szybciej, niż zdążyła sama uświadomić sobie, co robi. Okrętka dodatkowo podparła drzwiczki jakimś drągiem.

– Prędzej, póki nie ma nikogo więcej!

Ochłonęły nieco dopiero na szosie. Wówczas zdały sobie sprawę, że uciekają w panice z przerażającego miejsca, cały czas pchając przed sobą załadowany drewnem stół, że nie zauważyły nawet, jak i kiedy przebyły najgorszą, nierówną drogę, że zamknęły w ciasnej, piwnicznej komórce faceta, który nie tylko przeciwko temu nie protestował, ale nawet nie wydał najlżejszego dźwięku, i że cudem niewątpliwie, uniknęły śmiertelnego niebezpieczeństwa, w które przedtem dobrowolnie się wpakowały. Popychając, teraz już znacznie wolniej, potwornie ciężkie sanie, przebyły zakręt śmierci i przed sobą znów ujrzały światła nadjeżdżającego samochodu.

– Nie, ja już nie mogę! – jęknęła dzikim głosem Okrętka. – Tego już naprawdę za wiele!

– Cholera – powiedziała z wściekłością Tereska. – Rozmnażają się na poczekaniu, czy co? Nie stój tak, schowajmy się gdzieś!

– Gdzie?

– Za drzewem!

– I tę kobyłę schowasz za drzewem?

– To niech zostanie, wszystko jedno, nie rozpoznają! Czekaj!

– Sama mówiłaś, że będą nas szukać aż do skutku! – krzyknęła Okrętka i zamilkła na widok poczynań przyjaciółki. Tereska wyszarpnęła z ładunku średniej wielkości podkład kolejowy i zamachnęła się nim na próbę.

– Ja im pokażę! – oświadczyła mściwie. – A ty jak uważasz! Nie pójdę jak owca na rzeź!

Samochód nadjeżdżał powoli i był coraz bliżej. Okrętka z rozpaczą zmierzyła wzrokiem odległość, spojrzała na Tereskę, spojrzała na sanie, w przypływie desperacji wyszarpnęła ze stosu potężny drąg i potykając się na nierównościach, zapadając w śniegu, dopadła kryjówki za pniem drzewa. Na skraju szosy pozostała wielka, dziwaczna, nieforemna kupa na płozach, rzeczywiście do niczego niepodobna.

Samochód nadjechał powoli i zwolnił jeszcze bardziej. Przejechał kilkanaście metrów, po czym zatrzymał się i cofnął. Ani Tereska, ani Okrętka, półprzytomne ze strachu i zdenerwowania, nie zauważyły, że nie jest to Fiat, lecz Warszawa.

– Chryste Panie! – jęczała szeptem Okrętka. – Jeśli wyjdę z tego z życiem, nigdy nie pojadę do Wilanowa! Nie wyjdę z domu o zmroku! O Boże!

Samochód skręcił nieco, oświetlił reflektorami nieforemną kupę i znów się zatrzymał. Teresce i Okrętce zabrakło tchu. Drzwiczki otworzyły się i ze środka wyskoczył Krzysztof Cegna!

Jeszcze nigdy żadna istota ludzka nie wydała im się tak zachwycająca, cudowna, upragniona jak młody człowiek, oglądający ich ładunek z żywym niepokojem na obliczu. Przewracając się w pośpiechu, wlokąc za sobą ściskane w rękach drągi, dysząc ciężko i wydając jakieś nieartykułowane, chrapliwe okrzyki, obie wypadły zza zbawczego pnia i runęły na niego. Krzysztof Cegna w pierwszej chwili przeraził się, wypad miał bowiem wszelkie znamiona napaści, zaraz jednak twarz mu się rozjaśniła wyrazem niebotycznej ulgi.

– Chwała Bogu! – wykrzyknął. – Już się bałem!

Więcej powiedzieć nie zdążył, Tereska i Okrętka bowiem uznały za słuszne natychmiast poinformować go o wszystkich wydarzeniach w obojętnej kolejności, domagając się równocześnie energicznej akcji. Wysiłki, zmierzające do zrozumienia, co mówią i o co im chodzi, były na razie bezskuteczne.

– Tylko teraz! Dopóki on tam siedzi! – wołała Okrętka, poszczekując zębami i jąkając się ze zdenerwowania. – Muszą nas znaleźć i wrócą, ale w piwnicy jest kłódka!

– Zderzyli się i dlatego byli tyłem do siebie! – mówiła, trzęsąc się z przejęcia Tereska. – I dlatego musieli nas szukać, bo widziałam, i tę dziurę też…

– I było ich dwóch, i nie wiadomo, skąd się wziął ten trzeci…

– Mieli dwa numery! Rozumie pan? Dwa numery! To znaczy, jeden numer, ten sam! Oba! Rozumie pan?

Krzysztof Cegna rozumiał na razie, że była kraksa samochodowa, skutkiem której gdzieś zrobiła się widoczna dla Tereski dziura, i że dwaj faceci, zaopatrzeni w jakieś jednakowe numery, usiłowali je zabić, a wszystko razem odbywało się w piwnicy na schodkach. Wydało mu się to raczej mało prawdopodobne. Z wielkim wysiłkiem jął rozplątywać ten skomplikowany węzeł informacji, upierając się przede wszystkim przy zachowaniu jakiegoś porządku chronologicznego. Po paru minutach chaosu pojął wreszcie, że najpierw było zderzenie.