Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 10 из 49

– Pani tu, co? – spytał otwór gębowy poniżej oczu.

– Chodzi mi o kogoś spod czwórki. Pani tu mieszka dłużej? Zna pani może sąsiadów?

– Pani jest sama?

Zdumiałam się. Męża i dzieci ma na myśli czy co?

– W jakim sensie sama?

Łypała okiem, próbując spojrzeć za moje plecy tak sugestywnie, że też się obejrzałam, czy ktoś się gdzieś za mną nie czai, ale nie, nikogo nie było.

– Tutaj, mówię, czy pani jest sama, czy z kim?

– Sama, proszę pani. Ja umiem chodzić, nie potrzebuję towarzystwa.

Baba cofnęła się, zmniejszyła szparę w drzwiach i zaczęła gmerać przy łańcuchu. Wyglądało na to, że jednak nie uniknę ceremonii.

I rzeczywiście.

– Pani wejdzie – rozkazała.

Robiła wrażenie przeraźliwie typowe, idealnie przeciętna, zażywna i chciwa wrażeń dwustro

W ostatniej chwili przypomniałam sobie panieńskie nazwisko Ewy Marsz.

– Tu podobno mieszkali kiedyś państwo Wystrzyk…?

– A to pani ich szuka?

– No właśnie, szukam. Pani może ich znała?

Prychnęła wzgardliwie i wzruszyła ramionami.

– Pani usiądzie, bo co to tak stać. A jak ich mam nie znać, jak mi nad głową siedzą i w sufit walą!

Odruchowo spojrzałam w górę.

– Nie walą…

– Bo ich jak raz nie ma.

– To znaczy, że nadal tu mieszkają?

– No pewnie. A teraz to ich nie ma, bo on do sanatorium pojechał, a ona tam razem z nim siedzi i pilnuje, i usługuje. A na co oni pani? Pani w ogólności znajoma?

Nauczyłam się w dawnych czasach błyskawicznie oceniać audytorium i od pierwszego kopa dostosowywać treść i formę wypowiedzi do oczekiwań słuchaczy. Każda nauka się przydaje.

– Osobiście to nie, proszę pani, ale jedna moja przyjaciółka znała ich doskonale dawno temu, bywała u nich ciągle, zdaje się, że tam nawet istnieje jakieś dalekie pokrewieństwo, straciła z nimi kontakt i prosiła mnie, żeby się o nich dowiedzieć.

– A ona sama nie może?

– Nie bardzo, bo od lat nie ma jej w Polsce, to Australia, to Ameryka, tak ją nosiło po świecie, a teraz…





…Gdzie by tę Lalkę wypchnąć…?

– …w Pirenejach siedzi, z nogą ma kłopoty i zrobiła się nieruchawa. Przez te podróże pogubiła ludzi i tak ich szuka. Z Ewą, ich córką, była bardzo zaprzyjaźniona. Córka też tutaj mieszka?

Moja rozmówczyni ożywiła się wyraźnie i jęło się z niej ulewać.

– A, co też pani! Ewa to już dawno od nich uciekła, kiedy to było, z piętnaście lat będzie albo i więcej! Najpierw, wcześniej jeszcze, tak zwyczajnie się wyniosła, nie chciała powiedzieć gdzie się podziewa, całkiem na długo z oczu znikła, ale potem przychodziła czasami, nie bardzo często, ale przychodziła, aż wyszło szydło z worka. Z jednym takim żyła na kocią łapę, że to niby tak dobrowolnie i na zawsze, razem mieszkali bez ślubu. No to się dopiero awantury zaczęły! Awantury to tam zawsze były, bo on, jak się zezłościł, na całą ulicę ryczał, a i bez złości, niby żarty takie, też ryczał, a wtedy to już dom roznosił. Do ślubu marsz, wrzeszczał, do ślubu marsz! Przez wszystkie trzy piętra było słychać. I że to znać ich nie chce jak tego ślubu nie wezmą, więc ona, Ewa znaczy, powiedziała, że dobrze, wezmą ślub, a potem coś się zrobiło dziwnego, bo ten jej gach zaczął tu się pokazywać bez niej. Ale, gdzie, po długim czasie i nawet nie powiem, czy to był ten sam, czy jaki drugi. Z tatusiem w taką komitywę popadł i pokazało się, że wcale tego ślubu nie wzięli. Raz się matce wyrwało, że Ewa od niego też uciekła, bo jednego ojca jej starczy i drugiego nie chce. O co im poszło, to ja nie wiem. No i wtenczas przepadła całkiem i już jej tu więcej nigdy nie było do tej pory. On tam coś ryczał, że w pierze porasta, a ojciec dla niej gnój i mierzwa, ale jeszcze zobaczy i sam jej pokaże, o matce jakoś mowy nie było, ale i nie było, żeby na ulicę poszła albo, co. Matka cicha kobieta i spokojna, tylko w niego wpatrzona jak w obraz święty, jakaś taka całkiem zwyczajna.

Rozpęd wzięła taki, że siedziałam jak mysz pod miotłą. Najwidoczniej dawno z nikim nie rozmawiała, nie plotkowała, nikomu nie dostarczała ekscytujących nowości. Zatchnęło ją, ale bałam się odezwać, żeby nie spłoszyć weny, nie zacementować przypadkiem tego pęknięcia, przez które ulatywał nadmiar duszonych w sobie emocji. Wpatrywałam się w nią wytrzeszczonymi oczami, niewątpliwie pełnymi zachła

– A jeszcze do tego w podłogę czymś walił, a mnie nad głową w suficie łomotało, to jak miałam nie słyszeć? I ryczał, ciągle, znaczy się, ryczy, teraz trochę spokoju przez to sanatorium, ale tylko patrzeć jak wróci i znowu będzie. A już mi się zdawało, że wrócił, że tam coś drzwiami szczęka, ale nie, Bóg ustrzegł, bo niemożliwe, żeby był, choćby i pięć minut, a nie ryczał. Herbaty chce, ryczał, pogoda niedobra, ryczał, gdzie coś tam, ryczał, że znaleźć nie może, w telewizji głupoty, też ryczał. A już jak mecz, jaki, nie daj Boże, to chyba siekierą parkiet rąbał, tak się rozlegało, a u mnie najgorzej, bo to przecież zaraz nade mną. Jak się śmieje, to też ryczy, a ciągle się śmieje, guzik do zupy wrzuci albo, co i tak się cieszy, jak komu w zęby wlezie, a tej Ewie to do łóżka szyszki podkładał, miskę z wodą, a kiedyś to kisielu nalał, dobrze słyszałam, że kisiel, ale nie wiem, na prześcieradło czy pod. Takie żarty lubił.

O Jezu… I ona nie uciekła wcześniej…? A, prawda, jako nieletnią przywlekliby ją na siłę z powrotem…

– Wiśniewska się nazywam – i tu w tonie głosu zazgrzytała nienawiść – to nie mówi do mnie inaczej, jak pani Owocek albo jeszcze gorzej, pani Świniewska, oj, przepraszam, czeski błąd, powiada i pęka ze śmiechu. To ja na złość mówiłam panie Wybryk, panie Strzykacz, ale, na co mi to, jak on się z tego cieszył. No, co za człowiek, mówię pani…!

Teraz już i rozgoryczenie się przyplątało. No tak, straszliwe tajemnice odsłaniały się przede mną, ale przecież nie o to mi chodziło. Tatuś Ewy Marsz zdecydowanie przerastał wizję, roztoczoną przez Lalkę, możliwe, że sąsiadka nieco przesadzała, ale możliwe też, że pozbawiony córki mocno się nudził i dla własnej rozrywki rozwijał, co przedniejsze cechy charakteru. Nic dziwnego, że Ewa znikła z horyzontu, na uzyskanie wiedzy o niej nie miałam tutaj żadnych szans.

– Coś rzeczywiście okropnego – przyświadczyłam, nie kryjąc zgrozy. – Zaraz, a ten jej… konkubent… no, ten, co to bez ślubu… Wie pani może, jak się nazywał?

– A co pani z tego, jak on się nazywał, jak ona od niego też uciekła? Z nim, z tym… – wskazała palcem ku górze, najwidoczniej nazwisko pana Wystrzyka budziło w niej wstręt – tak się zakumplowali, że jakby, co o niej wiedział, zaraz by mu powiedział. No, nieprzyzwoicie to, ale ona przecież od ojca uciekła!

– A pani by nie uciekła? – wyrwało mi się.

– Ja…! Ja to bym mu taki kisiel pokazała, że do śmierci by nie zapomniał!

– Ale może z matką ona jakiś kontakt utrzymuje? Matka normalna…

– A gdzie ona tam normalna, co też pani! Druga połowa tego rykacza, sama z siebie to może i owszem, ale jemu się nie sprzeciwi, żeby nie wiem, co. Co on każe, to zrobi, to mowy nie ma, żeby, co wiedziała, a on nie. Co pani myśli, on też tak myślał, bo i takie rzeczy słyszałam, jak się czepiał i gniótł, wiesz gdzie poszła, i wiesz gdzie poszła, mów mi zaraz, ślubny mąż jestem i ojciec, a matka na zbawienie się zaprzysięgała, że tyle wie, co i on. I płakała, aż strach. A on swoje, gnębił i gnębił. Jak tej Ewie zależało, dobrze zrobiła, że matce nie powiedziała…

Byłam takiego samego zdania.

– …bo raz się przytrafiło… Widocznie ta Ewa do matki serce miała, bo zadzwoniła. Że wszystko w porządku i dobrze się miewa. I tyle.

– I co?

– A co pani myśli? O tym telefonie też wszystko z niej wywlókł. A skąd dzwoniła, a czy z komórki, czy z automatu, czy jakoś tam, a co mówiła, każde słowo, a co tam z boku słychać było w tym telefonie, aż do mdłości. Już tam ona przed nim nic nie ukryje i jak dwadzieścia lat na to patrzę, to zawsze tak było!

– Szkoda. Myślałam, że pod dawnym adresem czegoś się o niej dowiem, a tu nic. Moja przyjaciółka tylko ten adres pamiętała…

– A ten nieślubny to ja nawet wiem, jak się nazywał – podjęła znienacka pani Wiśniewska, nie słuchając. – Takie schodowe nazwisko, Poręcz. Florian Poręcz. Raz słyszałam, ona wyszła za nim na klatkę, „panie Poręcz”, tak powiada, „mąż prosi, żeby pan o tym piśmie pamiętał”, no to znaczy się, Poręcz. Nawet myślałam w pierwszej chwili, że jej o prawdziwą poręcz idzie, bo tam piętro wyżej poręcz była taka trochę rozchwierutana, ale zaraz zgadłam. A że Florian, to głuchy by usłyszał, jak on ryczał Florek, Florian, Florciu. I nic pani z niego.

Może i nic, ale w środku mnie nagle otrząsnęło. Poręcz. Florian Poręcz. Nie do wiary, czyżby ten sam…? Znałam to nazwisko, kojarzyło się z nieprzyjemnością, pamięć się ledwo przecknęła, niedokładnie i mętnie, ale wiedziałam przynajmniej, gdzie szukać i kogo pytać…

Pani Wiśniewska, chwalić Boga, herbatą, kawą i zeschniętym ciastem nie próbowała mnie częstować, potok jednakże wciąż z niej płynął. Gdzieś po drodze jakiś prawdziwy mąż Ewy wyskoczył, ale szybko znikł z horyzontu, zlekceważony, wyglądało na to, że zaistniał na krótko i pani Wiśniewska w ogóle w niego wątpiła. Powtarzała się już teraz, niestety, mściwie opiewając postać główną. Musiał ten tatuś Ewy rzeczywiście prezentować osobowość cudowną, skoro tak jej dokopał, że na plotki o rynsztokowym upadku marnotrawnej córki prawie nie było miejsca. Tymczasem aż się prosiło, bo i mąż niepewny, i z domu uciekła, i bez ślubu żyła, i rodziców się wyrzekła, istna kopalnia! A tu córka – mały pikuś, tatuś przebijał wszystko.

Wyszłam wreszcie. Z całej wizyty został mi Florian Poręcz.

– Joa