Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 57 из 70

– Możliwe, że się gdzieś pojedzie, więc ja się wstrzymam – wyjaśnił łagodnie.

– Niech Zuzia nie słyszy – ostrzegłam go na wstępie. – Od kiedy ja tu jestem?

– Dla wszystkich tutejszych wczoraj wieczorem jaśnie pani przyjechała.

– I nikt się nie zdziwił?

– Skąd, czekano na jaśnie panią. Tylko Zuzi wczoraj nie było, ale to już bez znaczenia.

– I co robiłam?

– Spać jaśnie pani zaraz poszła, bo późno było.

– Chwałaż Bogu. Czy mnie się dobrze wydawało, że moim plenipotentem ciągle jest pan Jurkiewicz?

– Zgadza się, ciągle, tylko to już któryś tam prawnuk. Kancelaria im przechodzi z pokolenia na pokolenie z przerwą woje

– Mam jego telefon?

– Jasne, w notesie. Taki duży, czarny, i powinien być w środkowej szufladzie.

Otworzyłam szufladę, na wierzchu ujrzałam czarny notes i zamilkłam na chwilę, bo wkroczyła Zuzia z tacą. Postawiła ją na drugim stoliczku obok i mnie zostawiła nalewanie do filiżanek. Nawet byłam zadowolona, że mi się nie kręci nad głową, a kawę i herbatę doprawdy nalać potrafiłam. Zajrzałam do notesu.

Oczywiście, numerów telefonu pana Jurkiewicza znalazłam tam kilka. Pomyślałam, że o tej porze powinien być w swoim biurze.

– Niech Roman tu zaczeka – poleciłam, wypukując cyfry. – Nie mam pojęcia, czego jeszcze nie będę wiedziała. Testament dla mnie najważniejszy…

Pan Jurkiewicz, usłyszawszy moje nazwisko, natychmiast kazał się ze mną połączyć. Zażądałam jego przyjazdu jeszcze dzisiaj koniecznie, kręcił trochę nosem, ale zgodził się, podejrzliwie dopytując, czy wszystkie właściwe dokumenty z Francji przywiozłam. Powiedziałam, że tak, choć wcale nie byłam tego pewna.

Potwierdził to jednakże Roman. Gruba teka, zabrana z Paryża, wciąż jeszcze znajdowała się w bagażniku mercedesa, przyniósł ją teraz, usprawiedliwiając się, że nie wcześniej, ale wolał zaczekać, aż zajmę się interesami i własną pamięć w pełni opanuję. Miał chyba rację, nastąpiło to właśnie, zajrzałam do owych papierów i cała wiedza, uzyskana u pana Desplain, wróciła mi bez trudu.

Czas mi się cofnął jeszcze i o tyle, że był ósmy września, nie zaś piętnasty. To mi się nawet dość spodobało, ale wnikać w te osobliwe kombinacje nie miałam najmniejszego zamiaru.

– Jak Roman myśli? – spytałam w zadumie. – Kto nam we Francji najlepiej udzieli aktualnych informacji o rozwoju afery?

– Pan Desplain chyba? Chociaż nie, możliwe, że lepsza do tego pani Łęska.

Pani Łęska! Na myśl o niej ucieszyłam się nadzwyczajnie, rzeczywiście, ona mogła stanowić najdoskonalsze źródło. Postanowiłam jej nie poganiać i zadzwonić do niej dopiero

I jutro, a może nawet pojutrze. Cała sytuacja powolutku układała mi się w głowie bez popłochu i paniki, bo brak Armanda stanowił ulgę niezmierną.

Brak Gastona przeciwnie.

Zwolniłam Romana, uznawszy, że do spraw zasadniczych jestem mniej więcej przygotowana, i zajęłam się sprawami uczuciowymi.

W obecnej sytuacji nasz ślub w październiku pozostawał chyba w mocy? Zgodnie z umową, miałam tu pokończyć wszystko i wrócić do Paryża, tam podpisując ten piekielny testament… Zaraz, ale testament znów mi sprawiał zgryzotę, Zosia Jabłońska nie wchodziła już w grę, pozostawał kościół, ale czy teraz czyni się zapisy na kościół?

Z tym postanowiwszy zaczekać na przyjazd pana Jurkiewicza, pamiętna jego wizyt przed stu laty, popędziłam do kuchni i Siwińskiej zadysponowałam elegancką kolację. I tu od razu nadziałam się na kłopot.

– A to by trzeba trochę zakupów zrobić – zwróciła mi uwagę. – Ja z zapasami na panią czekałam, krewetki lepsze te w sosie niż mrożone, sznycelki z piersi indyka albo co, sery też myślałam, że pani sama dobierze. Czy to pani nie pojedzie do sklepu?

Zawahałam się. Najwyższy czas był sprawdzić, co się wokół mnie dzieje i w jakim otoczeniu mieszkam, jak ta Polska obecna wygląda, jakie ma sklepy i w ogóle gdzie te sklepy? Na stratę paru godzin mogłam sobie pozwolić…

Znów wezwałam Romana.





Zdumiona wracałam z nim z tych centrów handlowych, które niewiele się od francuskich różniły i nawet firmy te same dostrzegłam. Ależ to i

I natychmiast zastanowiłam się, po co mi pretekst. Zakupy do kuchni kazałam zanieść, Siwińskiej, w której ciągle widziałam odrobinę Mączewskiej, poleciłam robić, co zechce, i na nowo oddałam się temu, co było najważniejsze.

No właśnie, pretekst, żeby zadzwonić do Gastona? A czemuż to nie miałabym dzwonić bez pretekstu? Narzeczoną jego byłam, rychły ślub przed nami świtał…

O, mocno się zmobilizować musiałam, żeby wrócić do czasów, które już chciałabym uważać za własne i oderwać się od tamtych dawniejszych, które całym moim życiem dotychczas rządziły. Te pozwalały mi na wszystko, na szczerość, inicjatywę, prostotę, stawiały mnie na równi z męskim rodzajem, tamte zmuszały do pozornej skromności, obłudy, biernego wyczekiwania… Chyba charakter miałam, mimo wychowania, jakiś zbyt aktywny.

Wszystkie numery telefonów Gastona znalazłam z łatwością. Powinien jeszcze być w pracy. Chwyciłam słuchawkę. Jakiś jego współpracownik powiadomił mnie, że szef wy

szedł, na mieście sprawy załatwia i nie można się z nim chwilowo porozumieć, bo przez zapomnienie swoją komórkę zostawił w biurze. Całemu personelowi sprawił tym kłopot, ale z pewnością niedopatrzenie rychło zauważy i jeszcze wróci. Bez wahania podałam swoje nazwisko i kazałam zapisać numery moich telefonów.

I ledwo odłożyłam słuchawkę, już mnie skręciło w środku. Cóżem uczyniła?! Sama sobie, własną ręką, dawne czasy zwaliłam na kark! Jemu oddałam wszelką inicjatywę! Wszak po takiej informacji, jakby liściku, nic już i

Ale znowu, w czasach obecnych… A, do pioruna ciężkiego, w jakim wieku w końcu ja żyję, niech się to jakoś zdecyduje, bo dobija mnie ta kołowacizna, może już całkowicie zwariowałam…!!!

Okazało się jednak, że nie.

Do przytomności doprowadził mnie pan Jurkiewicz, któremu przyjrzałam się z wielkim zaciekawieniem. Wyraźnie młodszy od swego pradziada, znacznie mniej uniżonej grzeczności okazywał i w ogóle zły był trochę, że kazałam mu przyjechać. Jedną cechę jednakże po przodku odziedziczył, mianowicie na widok stołu wcześnie zastawionego, zdecydowanie złagodniał i bez grymasów do omawiania spraw przystąpił.

– Pani oczywiście ma oryginały wszystkich dokumentów? – stwierdził raczej niż zapytał. – Dostałem je faksem od pana Desplain już przedwczoraj i francuski majątek mamy ustalony. Należą się pani gratulacje. Jednego tylko nie rozumiem, mianowicie kwestii testamentu, kogo właściwie chce pani uczynić swoim spadkobiercą?

– Męża i dzieci – wyrwało mi się głupio. – O ile wiem… Ma pani…?

Opamiętałam się.

– Jeszcze nie. Dopiero zamierzam. Ale pan Desplain powinien był pana uprzedzić o usiłowaniach pana Guillaume…

– A owszem, znam tę sprawę. Chce go pani wydziedziczyć, żaden problem, ale na czyją korzyść? Jeśli męża i dzieci jeszcze nie ma… Jest pani pewna, że pośpiech niezbędny…?

– Pan Desplain powinien był panu powiedzieć to dokładniej, bo mnie aż nieprzyjemnie. Chcę się zabezpieczyć przed zamachami na życie. Można wszystko zapisać na cele kościelne i społeczne?

– Zamachami na życie? – zdziwił się głupio pan Jurkiewicz. – Jakie życie? Czyje?

– Moje – odparłam cierpko, zła już i zniecierpliwiona porządnie. – Gdybym na przykład jutro umarła, dziedziczyłby po mnie pan Guillaume, prawda?

– Nie widzę powodu, dla którego miałaby pani akurat jutro umrzeć…

Taki sam był uparty, jak jego pradziadek! Zgrzytnęłam cichutko zębami i opanowałam wściekłość. Jakoś mi się wydawało, że nieco inaczej muszę z nim rozmawiać teraz niż przed laty.

– Strzeżonego pan Bóg strzeże, proszę pana, a wypadki chodzą po ludziach. Nie dalej jak dziś rano spadłam z konia, mogłam kark skręcić. Pan Guillaume ucieszyłby się niezmiernie, a ja mu tej uciechy dostarczyć nie mam chęci. Proszę mi jak najszybciej przygotować do podpisania testament, którego nikt nie zdoła podważyć, a miałam nadzieję, że pan mi podsunie odpowiedniego spadkobiercę. I właśnie pytam: kościół? Podrzutki? Jakieś władze państwa…?

– Tylko nie władze! – zaprotestował pan Jurkiewicz odruchowo i bardzo gwałtownie. – Dopiero wtedy mogłaby pani obawiać się o życie… To jest, nie to chciałem powiedzieć, no cóż, zdrowie może… Lecznictwo mam na myśli… Ale to jeszcze podstępnie można im z gardła wydrzeć… Nie, chyba pierwsza propozycja była najsłuszniejsza, kościół. Kościoła nikt nie zaczepi, wzbudziłby powszechne oburzenie.

– Bardzo dobrze, niech pan pisze. Wszystko na kościół. – Legaty może jakieś? Pamiątki dla przyjaciół…?

O nie, w żadne legaty wdawać się nie zamierzałam, ostatecznie, w obliczu podpisanego testamentu, o życie ponownie mogłam być spokojna. W październiku zaś, o ile związek z Gastonem nie stanowił wyłącznie mojej głupiej mrzonki, i tak miałam wszystko zmienić.

Pan Jurkiewicz nie tyle może zrozumiał w czym rzecz, ile ugiął się pod presją. Niewątpliwie wpływ na to miały osobliwe krokieciki, przez Siwińską sporządzone, sama nie mogłam dojść z czego, które pożerał bez opamiętania. Zostawił mi jeszcze kopie rozmaitych dokumentów, dotyczących moich praw własności i umówił się ze mną na jutro, na drugą godzinę. Nie nalegałam na jego przyjazd, zgodziłam się złożyć mu wizytę w notariacie, z nadzieją, że Roman zna miejsce.

I natychmiast po jego odjeździe wróciłam do niepokojów i rozterek sercowych, na szczęście jednak; nim w rozpacz zdążyłam wpaść, zadzwonił telefon.