Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 53 из 70

Zaraz, chwileczkę. Czy ten koń teraz pode mną to była w ogóle Gwiazdeczka? Niemożliwe przecież, żeby po stu piętnastu latach życia była wciąż młoda i pełna wigoru, czy nie wydało mi się, że wygląda jakoś trochę inaczej…? Nie, nie wydało mi się… No dobrze, ale ją też przeniosło przez tę kretyńską barierę czasu, więc może to jednak ona…?

Nie mogłam teraz zsiąść i obejrzeć jej dokładnie, bo znowu miałabym kłopot z wsiadaniem, a jej gwiazdka na czole powiedziałaby mi wszystko. Nie było takiej drugiej na świecie, pojawiała się w tej linii klaczy i przechodziła z matki na córkę, nie wiadomo dlaczego omijając ogiery. Znaliśmy jej kształt lepiej niż własne twarze, i ja, i Roman…

Jezus Mario, Roman…! Czy on się tu znajdzie…?

Myśl o Romanie sprawiła, że serce załomotało mi nagłym popłochem, więc czym prędzej wyrzuciłam ją z głowy. Rozglądałam się pilnie, krajobraz nie bardzo mi się podobał, te zabudowania w niewielkim oddaleniu ograniczały go i psuły. Przed sobą miałam linię zieleni, wypatrzyłam w niej żywopłot ogrodzenia, idący w poprzek i za nim rosnące drzewa, nie las już, raczej drzewa parkowe czy ogrodowe. Tam mieszkam…? Jeśli tak, jak mam się tam dostać? Skakać przez ten żywopłot? Bez strzemienia? Trochę wysoki…

Nie, nie musiałam. Asfaltowa szosa poszerzyła się na niewielkim kawałku i ujrzałam bramę. Zamkniętą, niestety. Zatrzymałam się przed nią, niepewna, co czynić, wołać kogo, jechać dalej…? Za bramą był podjazd, obok niego alejka, dalej dom.

Właściwie chciałabym, żeby to był mój dom. Przyglądałam mu się z wielkim zainteresowaniem, podobał mi się, piętrowy, z mieszkalnym poddaszem, rozczłonkowany, w porównaniu z dawnym pałacem niewielki, ale ciasnotą jakoś nie straszył. Ładny był. Przypomniało mi się, że podobno jestem bogata, gdyby nie należał do mnie, mogłabym go może kupić?

Stałam tak i gapiłam się, aż Gwiazdeczka okazała się rozumniejsza ode mnie. Zarżała nagle tak potężnie, że wręcz echo poszło, i jakieś konie jej odpowiedziały, aż się sama wzdrygnęłam. Na ten dźwięk przeraźliwy od razu ukazały się trzy radośnie szczekające psy i dwie ludzkie osoby, niewiasta jakaś wybiegła z domu, a z boku podjazdu wyskoczył… o ulgo niebiańska…! Roman!

– Już otwieram! – krzyknął.

– Nie otwierałam, bo mi się zdawało, że pani ma pilota! zawołała równocześnie niewiasta usprawiedliwiająco. Brama rozsunęła się przede mną dostatecznie wolno, że bym przez ten czas zdążyła jeszcze trochę pomyśleć. Więc jednak. Mój dom, nie muszę go kupować i trafiłam do niego. Ta osoba, co wybiegła, to pewnie Siwińska. Pilota, a diabli wiedzą, może i miałam pilota, chociaż w rym stroju było to wątpliwe. Psy, święci pańscy, czy dla tych psów nie okażę się obca? Wyglądają jak moje domowe, Zagraj, Łobuz i Dama. Doprawdy, Dama…!

Roman bez słowa wziął konia za uzdę i poprowadził dookoła domu, a przypuszczalna Siwińska wróciła do środka. Psy biegały dookoła, Gwiazdeczka nie zwracała na nie uwagi, najwidoczniej cała ta menażeria była w przyjaźni. Milczałam przezornie na wszelki wypadek, aż znaleźliśmy się nie na tyłach budynku, a z boku, gdzie ujrzałam dziedzińczyk, wybieg i bez wątpienia niewielką stajnię.

Roman pomógł mi zsiąść.

– Łaska boska, że Siwińska nie zwróciła uwagi, jak jaśnie pani jest ubrana, a nikogo i

– Diabli nadali – wyrwało mi się w odpowiedzi. – Niech Roman popatrzy, czy to jest Gwiazdeczka:?.

– A, tego nie wiem. Zobaczmy.

Razem z szaloną uwagą obejrzeliśmy jej łeb i kłęby. Nie różniła się od siebie niczym.

– Skakałam razem z nią – przypomniałam. – Więc może ona też…?

Roman, na zmianę, kiwał i kręcił głową.

– Bóg raczy wiedzieć. Możliwe, że i ona też przeszła, a z drugiej strony zdarza się, że w którymś tam pokoleniu p jawi się identyczna klacz po jakiejś prababce. Jej, w każdy razie, powi





– No dobrze, ona czy nie ona, dajmy spokój na razie – zniecierpliwiłam się. -Co się tam dzieje w domu!? Czy ja mam Zuzi wyjaśnień, bardzo ce

Ów proszek, wszędzie rozpylany, miał pokazać odciski palców. Te odciski palców wciąż mi się o uszy obijały i wciąż nie wiedziałam, co to jest i czemu ma służyć, ale też wolałam nie pytać, bo wszyscy tak o nich mówili, jakby stanowiły rzecz najprostszą w świecie. Ślady stóp na podłodze zrozumialsze były dla mnie, bo wszak zdarzało się często, że po śladach kopyt końskich złodziei odnajdywano, tyle że końskie kopyta wyraźnie odciskały się w ziemi i błocie, tu zaś posadzka była i maty dywan leżał. Cóż się mogło odcisnąć…? A jednak policja zadowolona była bardzo i z czegóż…?! Z owego odoru nieznośnego, który wszystkich od drzwi odpędził, dzięki czemu nikt do pokoju nie wszedł i śladów nie zadeptał. Chwalili sobie takie wielkie dla nich ułatwienie.

Z uwag Gastona wywnioskowałam, że podobno na najgładszej posadzce najczystsze nawet obuwie zawsze swój ślad zostawia, a przyrządy jakieś tajemnicze, od ludzkiego oka znacznie lepsze, ów ślad wykryć potrafią. Z podziwem słuchałam, że tu już wykryły i pokazały, iż ostatnie osoby, w tym pokoju obecne, to była ofiara i zbrodniarz, a zbrodniarz był płci męskiej. W każdym razie męskie buty miał na nogach. Ku mojemu zdumieniu odkryli nawet ich rodzaj, kształt i wielkość, a dalej mogli odgadnąć wzrost i ciężar złoczyńcy. W cichości ducha postanowiłam możliwie dużo książek kryminalnych przeczytać, takie sprawy opisujących, i dodatkowo postarać się o jakieś naukowe dzieło. Pożytek z encyklopedii płynący zdołałam już zauważyć, teraz zaś chęć mnie wzięła porównać sobie encyklopedię jak najstarszą z nowymi.

Potwierdziło się, że ofiarą padła Luiza Lerat i przestało mnie dziwić, że tak znikła z horyzontu, choć spodziewałam się po niej kłopotów. Pan Desplain na stronie wyznał mi to samo, też był zdumiony jej milczeniem i nieobecnością, nie chciał mi tym zawracać głowy, ale z dnia na dzień oczekiwał trudności z jej strony. Teraz, może to nieprzyzwoite i brutalne, ale ulgi doznaje, że jeden problem upadł.

– Nie śmiem się spodziewać, że i pan Guillaume doznał podobnego uszczerbku – dodał dość cierpko. – Byłaby to zbyt wielka pomyślność. Ale też mnie dziwi, że jakoś przycichł.

Badania wśród ludzi policja jęła czynić. Okazało się, że pies Alberta największą gra w tym rolę i jest świadkiem najce

Roman miał jej najwięcej. Policja swoich wniosków jeszcze nie ujawniała, ale sam swoje zdołał wyciągnąć.

– Pa

– W nocy to było czy w dzień? – zainteresował się Gaston. – W tym rzecz, że w dzień, bo w nocy, z racji całego ruchu w stajniach, bardzo pilnowano. Jest tu więcej psów, nie tylko ten koro

– Dobę przesiedział ze swoją ofiarą! – wykrzyknęłam ze zgrozą.

– Musiał mieć mocne nerwy. Zresztą, pałac jest duży… Przerażające mi się to wydało. Zaspokoiłam już nieco ciekawość i miałam dość tej woni, którą w samej sobie zaczynałam czuć, zgodziłam się zatem odjechać. Ponadto byłam głodna, co usiłowałam ukrywać, bo nie stracić apetytu w obliczu zbrodni, to wprost nieprzyzwoite i skandalicznej nieczułości dowodzi. Jeść tu, na miejscu, wydawało mi się nieprzyzwoite tym bardziej, wolałam zatrzymać się gdzieś po drodze albo nawet do Paryża na głodno wytrwać.

Czekałam przez chwilę w bibliotece, aż Roman podjedzie, i rozglądałam się wokół. Biblioteki jeszcze wcale nie zdążyłam spenetrować, ledwie okiem na nią rzuciwszy, teraz zatem skorzystałam z okazji i przebiegłam wzrokiem grzbiety książek, którymi całe ściany były zapełnione. Biblioteka w Trouville już mi żeru dostarczyła, ta była większa, stwarzała większe nadzieje. Już widziałam, że pół życia mogłabym tu spędzić na czytaniu, kiedy nagle wpadło mi w oko grube dzieło pod nad wyraz interesującym tytułem. Historia samochodu!

Wyciągnęłam je z półki. Zajrzałam na początek i od razu ujrzałam coś nadzwyczajnego! Wizerunek dokładnie tego automobilu, którym śmiałek-wynalazca przez cały Wiedeń przejechał i który widniał w tygodniku, przez ojca mojego sprowadzanym. Razem oglądaliśmy go z ciekawością wielką, mnie się wydawał dziwaczny i raczej obrzydliwy, a ojcu mojemu zachwycający! Pamiętałam go doskonale…

Pojęłam, że z tej książki mnóstwo się mogę nauczyć, mnóstwo zrozumieć i czym prędzej zagarnęłam ją dla siebie. Romanowi kazałam tylko jakieś opakowanie dla niej znaleźć, by nikt się nie dziwił, że takie rzeczy czytam, i wyszłam z pałacu.

Zatrzymaliśmy się po drodze w pierwszej napotkanej restauracji i wonią rzeczywiście musieliśmy przesiąknąć, bo kelnerka dziwnie jakoś na nas patrzyła. My wszyscy, przywykłszy, na świeżym powietrzu już tego odoru prawie nie czuliśmy.