Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 49 из 70

– W październiku już się tu znajdę z powrotem – podchwycił żywo Gaston, jakby odrobinę zdziwiony. – Czy masz pani jakieś plany na październik, o których nic nie wiem?

Gdyby nie ból języka, pewnie znów bym się z jakimś idiotyzmem wyrwała. Co, miałam mu może powiedzieć, że w październiku zawieramy związek małżeński? Miałam mu się sama oświadczyć? Teraz, kiedy najwyraźniej w świecie jechał do Francji nieodpowiednie związki zrywać? Pojedynkować się może z bratem czy ojcem pa

– W październiku… Nie, doprawdy… Miałam zamiar… – poczęłam jąkać, z tym przygryzionym językiem się mocując, i nagle wymyśliłam odpowiednie łgarstwo. – O, nie warto o tym mówić, w październiku sama myślałam o wyjeździe do Francji, ale zrezygnowałam, nie wybieram się tam na razie, tu zostanę. Interesy różne wymagają mojej obecności.

– Jeśli masz pani coś do załatwienia w Paryżu, chętnie służę.

Miałam, czemu nie? Ustalić wreszcie wysokość majątku i moje dochody…

– O, nic wielkiego. Wszystko zdołam załatwić z panem Desplain korespondencyjnie, nie ma potrzeby pana trudzić. – To nie trud byłby, a przyjemność…

Aż mnie korciło, żeby go czymś obciążyć, związać ze sobą bodaj czymkolwiek do załatwienia, zmusić do utrzymania kontaktów! Mógł przecież wyjechać i zniknąć mi z oczu na całą resztę życia, które straciłoby wszelki sens, zatrute dodatkowo Armandem…

– Szkoda, że i pan Guillaume nie wyjeżdża – rzekłam kąśliwie. – Wolałabym cieszyć się jego nieobecnością. Boję się go.

Gaston zmroczniał, żachnął się, przez chwilę wyglądał jak struty.

– Też się go boję dla pani – wyznał z troską. – Tym ciężej mi odjeżdżać. Ale może uda mi się spowodować konieczność i jego odjazdu, może okazać się, że musi pilnie wracać do Paryża, panią pozostawiając w spokoju. Rysują mi się takie możliwości. A tu zostanie pani pod dobrą opieką i to mnie nieco pociesza.

Opieką, pociesza, zawracanie głowy… Gdyby mnie kochał naprawdę, nie zostawiałby w niebezpieczeństwie! Zwątpiłam w jego uczucia.

Odjechał po kolacji, bardzo późno i niechętnie, widać było, że na cień znaku ode mnie zostałby i do rana. Wystrzegałam się tego znaku, szarpana okropną rozterką, niepewna, w co mam wierzyć, w to, co widzę, czy w to, co dedukuję, zakochana śmiertelnie i z cierniem w sercu. Nie, nie było to ostatnie spotkanie, jutro jeszcze mieliśmy się widzieć, w p~ dróż wyruszał pojutrze.

Spać znów musiałam w gości

Wieści różne i raczej dość istotne uzyskałam dopiero blisko południa po pora

Więcej miał taktu niż Armand i w rozmowie nam nie przeszkadzał. Obaj z Karolem bilardem się zajęli.

Znów zapomniałam Ewelinie powiedzieć o wyznaczeniu Karola wykonawcą testamentu, bo zaskoczyła mnie informacjami. Okazało się, że Gaston o moim testamencie wie.

– Sama mu powiedziałam, droga Kasiu, i musisz mi to wybaczyć – wyznała z lekkim zakłopotaniem. – Przejmował się i gryzł tak okropnie, że żal było patrzeć, więc dostarczyłam mu tej pociechy. Nie masz mi tego za złe?

– Cóż znowu! – wykrzyknęłam z wdzięcznością. – Jest to pociecha i dla mnie!

I też się zakłopotałam, bo Ewelina chciała wiedzieć, co znaczą moje słowa. Jakże jej miałam wyjaśnić, że ta niedyskrecja stała się balsamem dla mojego zranionego serca! Skoro Gaston wiedział o moim zabezpieczeniu, miał istotnie prawo wyzbyć się bodaj części obaw, mógł mnie zostawić, nie narażoną już na ataki Armanda. Jego ataki natury romansowej groziły najwyżej kompromitacją, a nie śmiercią.

O francuskich interesach Gastona Ewelina też miała jakieś pojęcie, istniały i rzeczywiście wymagały uporządkowania, jakaś tam kwestia spadku wchodziła w grę, jakiś dom był remontowany i budowniczy na właściciela czekał. Gaston podobno przyjechał tu do nas nagle i w pośpiechu, wszystko pozostawiając w rozsypce. No cóż, nawet jeśli w skład tego wszystkiego wchodziły kurtyzana i narzeczona, do mnie się śpieszył…

Ponadto, zdaniem Eweliny, Gaston wynajął jakiegoś człowieka do pilnowania mnie. Nie chciał, żebym o tym wiedziała, bo mogłabym zaprotestować, posądzić go, że dla własnej przyjemności śledzi moje kroki, Bóg wie co jeszcze, a tymczasem on pragnął tylko mnie strzec. Nie mówił o tym wyraźnie, Ewelina sama odgadła. I możliwe, że wynajął także kogoś do pilnowania Armanda.





Pożałowałam, że nie wiedziałam tego wcześniej. Nie byłabym taka sztywna i obca… Albo może i dobrze się stało, w miękkości i bliskości mogłabym posunąć się za daleko…

Zgodziłam się jeszcze urządzić pojutrze przyjęcie dla myśliwych, którzy na wczesny poranek polowanie sobie wyznaczyli, i zakończyłam wizytę, nie chcąc zawracać sobie głowy gośćmi Eweliny. Właśnie zaczęli napływać.

W drodze do domu Romana spotkałam, który naprzeciwko mnie wyjechał, zaniepokojony mocno. Okazało się, że mój arendarz, Szmul, wbrew spodziewaniom nie jest gadatliwy i do tej pory Armandowi o swoim świadczeniu przy testamencie słowa nie powiedział. Już prędzej po moim rządcy niedyskrecji można by oczekiwać, ale trudno go przecież z Armandem umawiać. Roman spróbował temu zaradzić, dyplomatycznie Szmulowi instrukcji udzielając, które, jest nadzieja, że mądry Żyd zrozumiał, zatem przed jutrem Armand o testamencie powinien już wiedzieć.

Przypomniało mi się, że Ewelina też coś na ten temat napomykała. Baronową Tańską uszczęśliwiła plotką o mnie, a od pani Tańskiej do Armanda przejść powi

Ponadto Roman wszystko w domu sprawdził i okazało się, że w przejściu od strony oranżerii zamek był zepsuty. Na oko wydawał się zamknięty, tymczasem śruby w sztabie żelaznej odłamane zostały i jedno skrzydło drzwiowe dawało się uchylić na tyle, by postać ludzka zdołała się przecisnąć. Do oranżerii zaś dostać się można z łatwością, szybę jedną z samego dołu wyjmując.

Mimo niebezpieczeństwa, jakim takie otwarcie domu groził, odetchnęłam z ulgą, bo podejrzenia ze służby spadły. Ktoś z zewnątrz wszedł do środka, pa

W domu zastałam list od pana Jurkiewicza, pełen irytacji, która mnie rozśmieszyła, bo pomyślałam, że istotnie z twardego snu musiałam go wczoraj posłańcem wyrwać. Treścią nie przejęłam się zbytnio, choć pan Jurkiewicz mocno krytykował moje sformułowania i ganił wzięcie Żyda na świadka obdarzania majątkiem chrześcijańskiego kościoła, upierając się przy tym, że cały dokument trzeba sporządzić na nowo, nadając mu właściwą formę prawną. Proszę bardzo, mógł sobie sporządzać, na razie ten nieformalny swoją moc posiadał.

Karola Borkowskiego, jako wykonawcę, zaakceptował prawie w pełni, wyrażając tylko wątpliwość, czy nie ma on zbyt łagodnego charakteru.

Znów byłam zajęta Gastonem i wracały mi wszystkie do niego uczucia, a ból w sercu zelżał znacznie. Może i rzeczywiście jechał w interesach, może te związki do zrywania nie były takie bardzo poważne, może łatwo zdoła dla mnie się ich pozbyć…

Jednakże, kiedy go żegnałam, pełna byłam złych przeczuć.

Armand mnie gwałtownie na polowanie namawiał, ale nie chciałam w nim brać udziału, obowiązkami gospodyni się zasłaniając. Uległam wreszcie o tyle, że jako osoba towarzysząca, z boku i z pewnego oddalenia miałam asystować. Wizyta u mnie znów mu się nie udała, bo i rządca miał pilne sprawy, i wikarego nasz proboszcz przysłał po zasilenie jednej dotkniętej klęską rodziny, które już dawno obiecałam, i ludzie od robót łazienkowych mojej akceptacji co chwila żądali, ja zaś, tym wszystkim zajęta, choćbym chciała, nie mogłam go podejmować. Nie upierał się jakoś, szybko odjechał i dobrowolnie.

Jutrzejsze przyjęcie myśliwych Mączewskiej kazałam zarządzić, po czym zapomniałam o nim całkowicie. Gaston z każdą chwilą oddalał się ode mnie i przy tym wyłącznie myśl moja utkwiła.

Do tego stopnia polowanie wyleciało mi z głowy, że nazajutrz, bardzo wcześnie na zwykłą przejażdżkę wyruszyłam, te miejsca odwiedzając, gdziem się z Gastonem spotykała. Tak mało tego było, a tak wiele…! Z całej siły żałowałam owej chwili urazy, która stosunki między nami zepsuła na jeden dzień i upragniony wieczór tak mi zmarnowała. Niczego przecież nie pragnęłam bardziej, jak znaleźć się znów w jego objęciach…

Smętnie i żałośnie błąkałam się po lesie, prawie nie patrząc, dokąd koń idzie, przystanki czyniąc długie, głucha na wszelkie dźwięki, aż wreszcie dość z bliska szczekanie psów mnie dobiegło i echo strzałów. Przez chwilę jeszcze nie zważałam na te odgłosy, po czym polowanie nagle mi się przypomniało i wyraźną niechęć poczułam ku niemu się kierować. Chociaż… Obiecywałam może…? Zaraz, komu obiecywałam, Armandowi! O, niech się wypcha i nawet obrazi, żadnych obietnic dotrzymywać mu nie będę!

Odryskałam energię i zawróciłam Gwiazdeczkę, bo szczekania i huki zbliżały się do mnie. Bez pośpiechu wielkiego, ale już nieco szybciej ruszyłam w stronę domu, żeby tego zamieszania uniknąć i gości w progu powitać, odgłosy z tyłu jęły zostawać, i nagle gwizdnęło mi coś koło ucha. Zarazem jakby szarpnięcie lekkie za włosy poczułam, zdumiona niezmiernie, nie zrozumiałam, co to znaczy, ale w tym samym prawie momencie Roman na koniu mnie dogonił.

– Gazu, jaśnie pani!!! – wrzasnął okropnie.

Dziwnie mi to zabrzmiało, a zarazem znajomo. Błyskawicznie pomyślałam, że widocznie dziki moim śladem idą i cała strzelanina na mnie pójdzie, i nie daj Boże konia mi jakiś kretyn postrzeli. Skoczyłam do przodu, przez Romana skłaniana do pośpiechu.

Gwiazdeczka, hamowana do tej pory, chętnie w galop szaleńczy wpadła i rychło te łowieckie hałasy ucichły, a ja znalazłam się przed wjazdem do własnego parku. W alei zwolniłam i na Romana się obejrzałam.

– Mnie Roman ostrzegał, a sam się nie upilnował – rzekłam ze śmiechem. – Dobrze, że nikt nie słyszał tego polecenia samochodowego. Nie wiem, co by pomyśleli.