Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 34 из 70

Uzyskane przez Romana informacje przekazałam telefonicznie pani Łęskiej, która była ich niezmiernie ciekawa. Chrząkała i parskała w telefon z wielkim niesmakiem, aż w końcu rzekła:

– Słowa prawdy w tym nie ma. Będę chyba musiała sama się tym zająć. Ale to nie w tej chwili, dopiero jak wrócę do Paryża, a jeszcze lepiej, jak zamieszkam znów w Montilly. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu?

zapewniłam ją zupełnie szczerze, że będzie tam zawsze mile widzianą rezydentką. O jej stały apartament zdążyłam już zadbać i wydać właściwe dyspozycje.

– I co pani zamierza zrobić? – spytałam ciekawie.

– Odnaleźć taką jedną osobę… No, wszystko jedno, nie będę mówiła, żeby nie zapeszyć. Ale w tym celu muszę być na miejscu, więc wezmę się za to dopiero pod koniec września. A, właśnie! Doktór Villon zbadał tę truciznę w twoim pasztecie! Nie dzwonił jeszcze do ciebie?

– Nie. I co to było?

– Wątróbka z japońskiej ryby, zaraz, jak ona się nazywa… Fu-gu! Cała ryba podobno bardzo dobra, tylko wątróbka i woreczek żółciowy śmiertelnie trujące. Wyrzucają to i zabezpieczają jakoś, ale za pieniądze wszystko można zdobyć. Pomysł doskonały, bo znów trudno udowodnić, że to nie produkcja nawaliła, przypadkiem się zaplątało, to wątróbka i to wątróbka…

Pomyślałam, że chyba przestanę lubić pasztet z rybich wątróbek. Pani Łęska mówiła dalej.

– …A ty, moja droga, pośpiesz się z testamentem, bo skoro Guillaume przebywa na wolności, wciąż jesteś zagrożona. To bardzo dobrze, że jedziesz do Polski, nie pojedzie tam za tobą, bo tu go trzyma policja, więc zyskasz trochę bezpieczeństwa i spokoju. Nie śpiesz się zbytnio z powrotem…

Akurat. Oczywiście, że miałam zamiar powrócić jak najszybciej ze względu na Gastona. Przez urlop wspólnika nie mógł mi teraz towarzyszyć, ale bardzo liczyłam na to, że później rozmaite podróże będziemy mogli odbywać razem. Wahałam się, czym jechać, brać samochód i Romana czy lecieć samolotem, na co miałam wielką chęć, ale dwa względy przemogły i zdecydowałam się na samochód. Roman twierdził, że w Polsce będzie mi potrzebny, to jedno, a po drugie, dłużej jadąc, więcej mogłam po drodze obejrzeć, co również było pociągające.

Wzięliśmy mercedesa, peugeota zamknąwszy w garażu, i ruszyliśmy wczesnym popołudniem. Za sobą zostawiałam nie wyjaśnioną zbrodnię, czyhającego na mnie wroga i namiętnie kochanego i kochającego mężczyznę…

Dość długo ta podróż trwała, bo skoro chciałam widzieć możliwie dużo… Okazja oglądania Europy obecnej zbyt mnie jednakże korciła, żebym nie miała jej jednego dnia więcej poświęcić. Strasburg, Norymberga, Drezno, potem już polskie miasto Wrocław, w którym nigdy nie byłam…

Roman udzielał mi informacji, niezmiernie pouczających. – Musimy tu wziąć benzynę – rzekł, podjeżdżając pod wielką stację benzynową gdzieś zaraz za Norymbergą. – Potem będzie istna pustynia aż do Drezna, a jeśli się omija Drezno, aż do granicy. To jest była NRD.

– To co to znaczy?

– Dawna Niemiecka Republika Demokratyczna. Porządkują ją dopiero teraz, po połączeniu się Niemiec. Roboty drogowe sama jaśnie pani widzi, a teraz to już nic, trzy lata temu zgoła przejechać nie można było, jeden wielki rozkop. I żadnych usług, żadnej pompy, żadnego baru, restauracji, nic. Lasy piękne, ale cywilizacja właśnie w lesie.

– Ale przecież ludzie tu mieszkali?

– Mieszkali, jedli i nawet jeździli samochodami, ale żeby coś znaleźć, trzeba było zjechać z autostrady i mnóstwo czasu stracić. I z hotelami był kłopot. Wszystkie te demokracje ludowe robiły, co mogły, żeby ludziom życie zatruć.

Dość osobliwa wydała mi się ta polityka, o której już trochę słyszałam, zbyt mało jednak miałam czasu, żeby się w nią wgłębiać. Robiła wrażenie tak okropnie głupiej, że wprost nie mieściła się w głowie.

– Całe miasto jest nowe – objaśniał mnie Roman dalej, obwożąc po Dreźnie. – No owszem, Zwinger został, jeszcze parę zabytków ocalało, ale dwadzieścia lat temu Drezno składało się z samych placów. Strzaskane było w czasie ostatniej wojny na miazgę, trochę wcześniej podobnie Hamburg wyglądał, ale szybciej go odbudowali. No i Warszawa… Jedno gruzowisko.

Zniecierpliwiłam się wreszcie. Chciałam już zobaczyć tę Warszawę i Polskę.

– Jedźmy dalej – zarządziłam. – Prosto do nas. Niczego więcej już nie chcę po drodze oglądać!

– Bo też i nic nie ma do oglądania – pocieszył mnie Roman. – A w dodatku nie wiem, czy na wieczór dojedziemy, zależy jak długo będziemy na granicy stali.

Znów mnie zaskoczył, bo między Francją a Niemcami żadnej granicy nie zauważyłam, więc skąd tu…?





Roman cierpliwie tłumaczył:

– Jest to rzecz w ogóle niepojęta. Owszem, można było zrozumieć, że to trwało, kiedy szczegółowe kontrole się odbywały i każdego po pół godziny albo i więcej trzymali, ale teraz sama kontrola trwa dwie minuty, a czeka się na nią czasem i dwie godziny. Nikt nie wie, dlaczego i jakim sposobem. Sama jaśnie pani zobaczy.

Zobaczyłam. Rzeczywiście. Staliśmy w długim rzędzie aut, obok nas stał jeszcze dłuższy rząd potwornie wielkich ciężarówek, i posuwaliśmy się po parę metrów co pięć minut. Z daleka widać było budynki i ludzi, pozornie nic tam się nie działo, dlaczego nie przejeżdżano szybciej, nie byłam w stanie zrozumieć. Dojechaliśmy wreszcie po godzinie do owego wąskiego gardła i Roman miał rację, specjalnie spoglądałam na zegarek, cała nasza kontrola, polegająca na tym, że popatrzono na nasze paszporty, trwała jedną minutę i pięćdziesiąt sekund!

Tak mnie to zirytowało, że niemal zapomniałam, gdzie jestem. Wjeżdżałam oto do Polski, wolnej i niepodległej, w jakiej nigdy nie żyłam i jakiej nawet nie miałam nadziei doczekać. Zamierzałam się wzruszyć i wjechać do niej w podniosłym nastroju, ze łzami w oczach, tymczasem znalazłam się na ojczystej ziemi zdezorientowana i wściekła, głównie zajęta dociekaniami, co za licho na tej naszej granicy takie obstrukcje czyni.

Na przeżywaną teraźniejszość zwróciłam uwagę dopiero, kiedy drgawki jakieś zewnętrzne poczułam i trzęsienie się takie, że zęby można było pogubić.

– Cóż to ma być? – spytałam Romana prawie z przestrachem. – Co się stało? Czy ten samochód nam się rozlatuje?

– Jeszcze nie – odparł z westchnieniem. – Ale możliwe, że się kiedyś w końcu rozleci. To jest nasza polska autostrada. – Ależ co mi tu Roman mówi, to nie żadna autostrada, tylko tara do prania!

– Dobrze jaśnie pani zgadła, tak to nawet nazywają, pralka. Nawierzchnia się marszczy w takie drobne nierówności i rozmaite dziury.

– I dlaczego to tak? Specjalnie?

– Czy specjalnie, nie jest pewne, możliwe, że za dawnego ustroju wszystko było robione przeciwko zwyczajnym ludziom, żeby im się w głowach nie poprzewracało, ale zasadnicza przyczyna jest prosta. Zły asfalt. Nietrwały. Warstwa pod nim też do bani, niedostatecznie utwardzona. I w dodatku nikt o to nie dba i nikt tego nie poprawia, a pieniądze na te rzeczy głównie są rozkradane.

– Przez kogo?

– Przez władze.

– Ależ to zupełnie tak samo, jak pod zaborem! – wykrzyknęłam, wstrząśnięta. – Urzędnicy carscy wszystko rozkradali! Czy mam rozumieć, że nic się nie zmieniło?

– Pod tym względem chyba niewiele. Ale są objawy pocieszające, sama jaśnie pani zobaczy. Całe powiaty, gdzie szosa jak stół, tam akurat siedzą przyzwoici i honorowi ludzie. A gdzie indziej, jak siekierą odcięte, tu nawierzchnia jak atłas, a dalej same dziury i koleiny. Dobrze jeszcze, jeśli znak ostrzegawczy postawią…

Milczałam długą chwilę, bardzo zdenerwowana. Proszę, mój kraj, wyzwolony i niepodległy, szlachetnymi patriotami kwitnący, i cóż się z nim stało? Gdzie miłość do ojczyzny, gdzie ambicja jakaś?! To taka Francja ze swoją rozwichrzoną historią, to Niemcy, które podobno przegrały dwie wojny, o swoje drogi potrafią zadbać, pieczołowicie je wygładzić, a my co…?! Że też nie wstyd tym ludziom rządzącym…

– A jeszcze we Wrocławiu jaśnie pani sobie obejrzy – dodał Roman. – Przez całe miasto przejedziemy, bo objazdu nie ma. Tam dopiero dziura na dziurze i dziurą pogania…

Wyprowadziło mnie to z równowagi i prawie nie rozumiałam, co widzę. Krajobrazy i budowle nie różniły się zbytnio od tamtych, oglądanych w Europie, chociaż tam na ogół było porządniej, za to z pewnością wszystko inaczej wyglądało niż za mojej pamięci. No, gdzieniegdzie wydawało się zbliżone… Ogólnie jednak pasowało do tych czasów obecnych, do których już zdążyłam przywyknąć i nie stanowiło zaskoczenia żadnego. Takie same stacje benzynowe, prawie takie same reklamy, domki i wille, niektóre nawet dość ładne, ludzie tak samo ubrani…

I nagle zdjął mnie lęk. Co też zobaczę u siebie, w Sękocinie? Ewa mówiła, że wycięto lasy, na miejscu lasów coś przecież musiało powstać? Boże jedyny, nie poznam własnego domu! Czy ja w ogóle mam tam gdzie mieszkać?

– A jak teraz u nas jest? – spytałam ostrożnie Romana. Zakłopotał się wyraźnie.

– No, całkiem inaczej niż kiedyś. I dom i

Przerwałam mu, bo hrabinę Branicką owszem, znałam, ale przeszło sto lat temu, o tej obecnej zaś nie miałam najmniejszego pojęcia i jej spadkiem po przodkach nie zamierzałam się zajmować.

– Czy to znaczy, że przyjadę nie wiadomo na co…?