Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 11 из 70

Kurzu natomiast niemal wcale nie było, ani też stęchlizny, która w zamkniętych pomieszczeniach zawsze uczuć się daje, co mnie zdziwiło, bo żadnej służby nie widziałam. Z pokoju do pokoju przechodząc, pan Desplain wyjaśnił mi, że dwie niewiasty najęte co tydzień przychodzą na cały dzień sprzątać i wietrzyć, wszystkie rzeczy przy tym zostawiając w nie zmienionym stanie. Szczególnie sypialnię pradziada i przyległy do niej osobisty gabinet, gdzie korespondencja i fotografie różne się znajdują.

Dalej idąc, resztę pomieszczeń pobieżnie oglądałam, aż zażądałam spenetrowania kuchni, z doświadczenia wiedząc, że tam dopiero nieporządek można spotkać. Pan Desplain chętnie mi służył. Wbrew obawom, wszędzie tę samą pieczołowitość zastałam, oba pokoje kredensowe, kuchnia sama, spiżarnie, wszystko tak samo utrzymane było, jeden pokój tylko okazał się zamknięty, do którego pan Desplain klucza nie mógł dobrać. Nie miało to wielkiego znaczenia i nawet nie siliłam się odgadnąć, co też tam się mieści, jadalnia służby czy może salka dodatkowa do czyszczenia sreber, nie musiałam koniecznie jeszcze i tam zaglądać.

Pan Desplain niepewnie wyrażał zdziwienie i coś bąkał, że zamykania sobie nie przypomina, ale nie zważałam na to gadanie, bo niecierpliwość i ciekawość pchała mnie ku stajniom. Tę właśnie część posiadłości pradziada, którą z dzieciństwa mgliście pamiętałam i która jego oczkiem w głowie była, chciałam wreszcie obejrzeć.

Korciło mnie też trochę, by o tę… starości jego podporę… zapytać, ale i nie wypadało mi, i sama odgadłam, gdzie też jej apartamenty mogły się mieścić. Przeto dałam spokój i wyszliśmy na zewnątrz.

Ruch panował w stajniach, mniejszy niż mogłam się spodziewać, ale racjonalny, i zrozumiałam, że co się tyczy hipodromu, w spółce jestem, z której dochody mogę czerpać. Prawo decyzji nawet do mnie należy. Nie wyrywałam się jednakże z decyzjami, dobrze wiedząc, że każda rozwagi wymaga, za to z wielką uwagą wysłuchałam całego sprawozdania, jakie mi złożył zarządzający tą końską częścią człek fachowy, specjalnie przez pana Desplain sprowadzony.

Nie wszystko zrozumiałam, ale zmartwienia mi to nie przyczyniło, bo trudno od niewieściego umysłu wymagać zbyt wiele. I tak podziw jego wielki wzbudziłam, który ośmielił się otwarcie okazać.

– Zdumiony jestem pani wiedzą o koniach i hodowli – rzekł bez najmniejszego zmieszania. – Ma pani w Polsce stadninę i sama ją pani prowadzi?

Dziwne mi się to pytanie wydało.

– Trudno to nazwać stadniną – odparłam chłodno. – Jednakże w każdym większym majątku własne konie się hoduje może pojąć ten osobliwy świat, w jakim się nagle znalazłam, Zakłopotała mnie natomiast myśl o obiedzie proszonym i sukni. Przebrać się chyba powi

Wyszło na jaw, że nie, w czym mnie Roman oświecił. Na uboczu zdążyłam rady u niego zasięgnąć, bo już na żadną przyzwoitość nie bacząc, pod jego opiekę całkowicie się od. dałam. Nawet strój przed wyjściem z hotelu ocenić mu kazałam.

W malowaniu twarzy, które mnie nieprzeparcie kusiło, chińska pomocnica fryzjera nauk mi udzieliła i doprawdy sama sobie piękniejsza się wydałam. Suknię włożyłam z tych świeżo kupionych, szaroliliową, jedwabną, skąpą okropnie, ledwo do kolan, z dekoltem, i bez rękawów żadnych, tyle że z małym bolerkiem, pończochy do tego tak cienkie, jakby ich wcale nie było, pantofelki lekkie, moje własne, doskonale do tego pasowały, i strasznie dziwnie się czułam, można by rzec: podwójnie. Wszak bez ubrania, naga niemal, na ulicę między ludzi wyszłam i wstyd mnie palił, z drugiej zaś strony tak lekko mi było, swobodnie, chłodno i przewiewnie, że wprost pojąć nie mogłam, jakim cudem pełniejszy strój wytrzymywałam dotychczas. Bezwstydna moda doprawdy miała swoje zalety!

Spoglądano na mnie, owszem, alem zgorszenia żadnego w tych spojrzeniach nie widziała, przeciwnie, raczej podziw, a może nawet zachwyt wyrażały. Do tegom dosyć przywykła od młodości wczesnej, bom nigdy szpetotą się nie odznaczała, a teraz, w tej nowej postaci, wyraźnie na urodzie zyskałam.

Pouczył mnie też Roman, że ów proszony obiad to nie jakaś uroczystość wielka, tylko zwykłe spotkanie przy popołudniowym posiłku, który tu wszyscy o tej samej porze jedzą w restauracjach, bo do domu nikt by nie zdążył.

Nie zrozumiałam tych słów.

– To jest przerwa w pracy – wyjaśnił. – Wszyscy pracują i bywa, że do domu mają daleko, a i na gotowanie zabrakłoby czasu.

– Komu?

– Wszystkim.





– Ależ… na miły Bóg! Czy to mężczyźni tutaj obiady gotują? A cóż robi służba? Co robią ich żony?

– Służby nie ma, a żony przeważnie też pracują…

Nadal pojąć tego nie mogłam, a na dalsze tłumaczenia zabrakło czasu, bo nie wypadało mi przy panu Desplain ze stangretem po polsku rozmawiać. Do oszołomienia mojego kompletnego wcale nie chciałam się przyznawać. Intrygowało mnie już jednakże tyle kwestii najrozmaitszych, że postanowiłam dziś jeszcze wszystko to razem z Romanem powyjaśniać, chociaż skąd jego wiedza pochodziła, nie umiałam odgadnąć. Ważne, że ją posiadał i mnie potrafił udzielić, resztę mogłam zostawić na później. Kazałam mu tylko czasopismo jakieś dzisiejsze kupić, bym je mogła wieczorem spokojnie obejrzeć i przeczytać.

Restauracji ocenić nie byłam w stanie, ale mniemam, że zaliczała się do przyzwoitszych, wnioskując z grzeczności obsługi i karty dań. Mieściła się na placu des Ternes i przez ogromną szybę cały ruch uliczny widziałam. Pan Desplain i pan Renaudin objaśnień mi różnych udzielali, mniemam, że i plotki w tym były, bo usłyszałam o jakowejś wizycie w biurze prezesa owego pana Guillaume, który chciał mnie wyzuć ze spadku. Słuchałam pilnie, sama się mało odzywając, by głupstwa nie powiedzieć.

Po czym w owym biurze prezesa nowe oszołomienie na mnie spadło, i to dwustro

Pudła wielkie z grubą szybą szklaną, podobne do owych, co w hotelach stały, i nagle dowiedziałam się, do czego służą, Na szybie, w hotelu czarnej, a tu jasnej całkiem, ruchome jakieś rzeczy się pokazywały, aż w oczach migało, pismo drukowane, takież cyfry i liczby, kreski i znaki najrozmaitsze. a skądże się to brało…?! Chciwie patrzyłam, bo i ciekawość mnie korciła i nawet mi się to zaczynało podobać. Dostrzegłam, że osoba, przed ową maszyną siedząca, palcami licznych guziczków dotyka i tym obraz na szybie odmienia, aż prawie nabrałam chęci sama tego spróbować. Może bym i spróbowała, gdyby nikt nie widział…

Do tego urządzenia jakieś niewielkie, z których głos się wydobywał, czasem nawet jakby ludzki, brzęczące, terkoczące, popiskujące, i ustawicznie ktoś małą rzecz do ucha przykładał i przed siebie mówił. To mnie wprost podjudziło, na każdym kroku coś takiego spotykałam, nie wariactwo zatem żadne, tylko naprawdę wynalazek tajemniczy, aż język sobie musiałam przygryzać, by wprost nie spytać, kompromitując się zapewne skandalicznie. O nie, Roman mi to musi w cztery oczy wyjaśnić!

Prezes, do znanych mi prezesów wcale niepodobny, pan w wieku średnim, z figurą niemal młodzieńca, twarzą miłą i o rysach szlachetnych, a wszak do grubych, brzuchatych i czerwonych na obliczu przywykłam… z wielką atencją napojami mnie poczęstował, kawę podano i koniak. Mówił o przedsięwzięciu wyścigowym, z którego przynajmniej cośkolwiek rozumiałam, o koniach i konkursach mając jakieś pojęcie, ale wynikało mi z tego rozumienia, iż cała impreza zbyt wielka jest dla mnie i zbyt skomplikowana. Jakimże cudem, na przykład, na moim torze wyścigowym, bo tak ów teren określano, mogłyby biegać konie z Afryki Południowej…? I skądże tam konie, zebry chyba albo wielbłądy…?

Za dużo było tego wszystkiego razem i chyba tylko z tej przyczyny, w oszołomieniu, przyjęłam zaproszenie pana Renaudin na kolację, bo wcale nie zamierzałam wieczoru sobie zajmować obowiązkami towarzyskimi, chcąc spokojnie Romana wypytać, ale że takie zaproszenie stanowiło rzecz nareszcie zwykłą, normalną i dobrze mi znaną, uległam mu. Później dopiero uświadomiłam sobie niewłaściwość postępu, któż to widział, tak bliska komitywa po jednym dniu znajomości? Cóż ja czynię…?! No, to szczęście jeszcze, że wdową jestem, a nie pa

O wpół do dziewiątej umówiona, zyskałam czasu najmniej dwie godziny i od razu kazałam Romanowi w apartamencie zostać. U hotelowej służby zamówił dla mnie jakąś małą przekąskę, ja zaś przez tę chwilę z determinacją w dzie

No tak. 25 lipca 1998 roku. Data wyraźnie wybita. To już o pomyłce nie mogło być mowy, bo dzień po dniu ktoś by to dostrzegł i skorygował. Zatem niepojęte nastąpiło.

Od tego też zaczęłam, choć i

– Cóż to znaczy? – spytałam surowo. Roman zmieszał się niezmiernie i westchnął.

– Wiedziałem, że jaśnie pani wreszcie to zauważy i na mnie spadną tłumaczenia – rzekł smętnie. – Owszem, jest obecnie rok dziewięćdziesiąty ósmy, dwudziesty wiek. Jaśnie pani została przeniesiona w przyszłość o więcej niż sto lat.

Na szczęście nie zrozumiałam dokładnie, co on powiedział, bo chybabym trupem padła. Wspomnienie mi błysnęło, czytałam wszak książki pana Juliusza Verne’a, ojcu mojemu bardzo się podobały, chociaż wiele tam krytykował, i była jedna o wehikule czasu, który pozwalał się przenieść w przeszłość lub w przyszłość. Jeszcze nie czułam; że mnie to dotknęło.

– Jakim sposobem? – zaciekawiłam się mimo woli i dodałam trochę niecierpliwie: – Niech Roman siada. Niemożliwe jest tak rozmawiać, zadzierając głowę do góry.