Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 13 из 37

Zgodziliśmy się z nim w pełni i opuściliśmy willę siostry.

– Nie do uwierzenia, żeby wykombinowała tę kretyńską transakcję wyłącznie z chciwości – powiedziałam, ruszając. – Mam podejrzenia, a ty?

– Też. Ty masz jakie?

– Siostrzenica. Tam trwała wojna między nimi. Chciała jej zrobić na złość, ciocia siostrzenicy mam na myśli, i odebrać możliwości zamieszkania. U tej nauczycielki dziewczyna mieszka czasowo, facetka wróci i cześć. No i ciocia czyniła starania, żeby musiała zamieszkać z nią w służbówce, albo pod mostem. Co ty na to?

– Popieram. Nie wykluczam oczywiście czystej pazerności na forsę, chociaż po diabła jej ta forsa, pojęcia nie mam…

– Siedzieć na niej.

– Możliwe. Może w ogóle zwyczajne wariactwo. Może złośliwość, dokuczyć komu popadnie, w tym takiemu Rajczykowi. Może orientowała się, że on tam chce dłubać w ścianie, może wiedziała o zamurowanym złocie, może zamierzała je sama wydobyć, a on niech się potem kotłuje z nowymi lokatorami…

– Mam obawy, że tego, co się dzieje w umyśle paranoiczki, odgadnąć nie zdołamy – powiedziałam smętnie i zwolniłam obok weterynarza. – Popatrz, to jest ten narzeczony psicy moich dzieci. Spójrz, jaki piękny! Co za szkoda, że ona nie może mieć szczeniaków, nie odżałuję!

W ogrodzie przy budynku siedział wielki owczarek alzacki. Widać go było za siatką. Siedział tyłem do ogrodzenia i bez drgnięcia patrzył na dom. Wewnątrz się świeciło.

– To mieszkanie czy klinika? – zainteresował się Janusz.

– Klinika. Chociaż może raczej przychodnia. Mieszkają gdzie indziej.

– Chyba jakiś nagły wypadek, skoro w środku się świeci. O tej porze…?

– Pies nic nie mówi, ale jest pełen napięcia, widać po nim. Pewnie rzeczywiście coś tam robią z chorym zwierzęciem, może z suką. To chyba przyzwoity człowiek, ten weterynarz, skoro przyjechał specjalnie późnym wieczorem…

Zaćmienie umysłowe, które zamierzałam symulować, spadło na mnie rzeczywiście i w dodatku zaraziło Janusza. Obejrzał się wprawdzie do tyłu, kiedy się oddalałam, i pojawiło się w nim jakieś wahanie, ale na tym poprzestał. Przypomniałam to sobie zaraz nazajutrz i pomyślałam, że instynkt mają nie tylko zwierzęta. Także policjanci…

– No i wykrakałeś – powiadomił nas Henio wieczorem, ujawniając uczucia mieszane. – Nie, to ja wykrakałem. Mamy nowe zwłoki.

Pies weterynarza o wschodzie słońca podjął męską decyzję i zaczął wyć. Wył na zewnątrz i rozchodziło się szeroko. Konstancin to nie jest osiedle fabryczne i przed szóstą rano ludzie jeszcze spali. Wycie ich obudziło i najbliższy sąsiad wreszcie nie wytrzymał. Wyszedł w piżamie i zbliżył się do siatki.

– O co ci chodzi, cholero – powiedział z gniewem. – Czego wyjesz, zamknij pysk! Co cię napadło, lepsza twoja mać?!

Pies uparcie odwalał swoją robotę. Sąsiad oprzytomniał i rozejrzał się z uwagą. Brama weterynarza była otwarta, skorzystał z niej, wszedł na podwórko i z daleka ujrzał otwarte drzwi do budynku. Zaniepokoił się, także zaciekawił, podszedł i zajrzał do środka. I od razu okazało się, że pies miał rację.

Człowiek z kompletnie rozbitą głową leżał w przedsionku. Uwierzywszy psu, sąsiad go nawet nie macał, był pewien, że nie żyje. Zawrócił do telefonu.

Do Henia sprawa dotarła dość szybko, bo ktoś miał właściwe skojarzenia. Słowa „denat na gruzie” brzmiały jak hasło. Konstancińska policja weszła ostrożnie i postarała się niczego nie zadeptać, a wezwanego właściciela obiektu w ogóle nie wpuszczono do środka.

Wnętrze lecznicy przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Zerwana podłoga, rozkute ściany, poprzewracane meble i ogromny stos rozmaitych medykamentów, tworzyły pejzaż, po przejściu trąby powietrznej. W pierwszej kolejności usunięto zwłoki, bo zagradzały drogę, w drugiej zabezpieczono wszelkie ślady, w trzeciej zaś weterynarz sprawdził swój stan posiadania. Z niebotycznym zdumieniem stwierdził, że nic nie zginęło.

Dla Henia sprawa była jasna, znów ktoś szukał zamurowanego mienia. Dom był przedwoje





– A taką miałem cholerną ochotę zajrzeć tam wczoraj! – warczał Janusz z irytacją. – Jak kretyn postąpiłem, bydlę pozbawione rozumu, ale ogłupiła mnie ta stara wariatka, po co ja w ogóle się nad nią zastanawiałem! To światło mnie korciło, niby nic, a jednak. Okazuje się, że należało sprawdzić, złapałoby się ich na gorącym uczynku i może by ten facet był żywy. Kto to jest?

– Jakiś Stanisław Burcza. Z zawodu bibliotekarz. Tamten Rajczyk leżał na złocie, a ten na papierze. Kawałek podartej notatki o właścicielach nieruchomości, chyba z akt hipotecznych. Z czego wynika, że szukają systematycznie i cholera wie, ilu ich jest, ale było co najmniej trzech. Może został jeden, samotna sierotka, bardzo bogata…

– Heniu, ty bredzisz?

– Nie, jakieś nitki – odparł Henio i wyciągnął sobie z zębów długie włókno selera naciowego. Możliwe, że przygotowałam posiłek trochę niestara

– Bo nie było właściciela – wyjaśniłam. – Owczarki alzackie są nastawione na obronę pana, panu nikt nie robił nic złego, więc co się miał czepiać. Ale był zdenerwowany i nie podobało mu się to grzebanie w domu. Co do mówienia, to zdaje się, że usłyszeli go wszyscy.

– Rychło w czas. Nie mógł wcześniej zacząć?

– Gdzie on tam jeszcze miał te swoje domy, ten ruchliwy pradziadek? – przerwał nam gniewnie Janusz. – Warto może również pogrzebać w aktach hipotecznych?

– W Rybienku – przypomniałam. – Pani Krysia mówiła o Rybienku, zapamiętałam, bo bywałam tam w dzieciństwie.

– U pradziadka? – zaciekawił się Henio gwałtownie.

– A skąd mam wiedzieć? W ogóle bym nie trafiła. Może i u pradziadka, jeżeli wynajmował letnikom…

– A kto go tam wie. No, owszem, też mi te rzeczy przyszły do głowy. Już dzwoniłem, mieli sprawdzić, czy nic tam nie jest rozwalone, pewnie w komendzie zastanę odpowiedź. Poza tym, zgadza się, że pradziadek miał domy na Grochowie, coś w końcu przecież robimy, dwie kamienice przy Groszowickiej, świeżo przed wojną wybudowane, bardzo porządne i nowoczesne. W żadnej nie mieszkał, ale diabli go wiedzą, czy też ich nie wykorzystał.

– A co dokładnie mówi Jacuś?

Henio obejrzał z uwagą następny kawałek selera, obciągnął z niego włókienka nieco krótsze i posmarował warzywo serkiem.

– Świetne żarcie – pochwalił. – Wcale nie wiedziałem, że to może być takie dobre. Żeby jeszcze nie te włosy… Jacuś wyjątkowo mało gadał na początku, ale potem się rozkręcił. Były nikłe ślady, wyglądało to tak, jakby denat krwawił z rozrzutem i Jacuś zaczął bąkać, że to krew nie jego. Ludzi tam bywało dużo, ale ten straszny gówniarz twierdzi, że znajdzie się czwarty. To znaczy, razem z tymi dwoma poszukiwaczami, pętał się jeszcze ktoś, równocześnie albo prawie równocześnie. Głupio to trochę wychodzi, bo co, podglądał…? Był, widział rozwalanie i nie zareagował? Coś mi nie gra, sprawę rozstrzygnie laboratorium.

– Portret pamięciowy tego chudego, którego widziała Jola – podsunęłam.

– A, właśnie! – przypomniał sobie Henio. – Zrobiony, oczywiście, chociaż wiadomo, jak takie rzeczy wychodzą. Tu macie zdjęcie.

Wygrzebał z portfela i rzucił na stół odbitkę. Z wielkim zapałem obejrzeliśmy podobiznę hipotetycznego złoczyńcy. Twarz istotnie dość łatwa do zapamiętania, wystające kości policzkowe, odrobinę asymetryczny nos, tylko usta jakieś niezdecydowane, widocznie ten szczegół Jola zlekceważyła.

– Nawet by się zgadzało – rzekł Janusz po chwili namysłu. – Podobno bywał u Rajczyka taki facet, jest to informacja uzyskana od jednej osoby. Opis mniej więcej pasuje. Teraz już chyba warto koło niego pochodzić.

Henio przyświadczył, że warto. W razie odnalezienia osobnika bodaj odrobinę podobnego do fotografii należało rzucić się na jego buty. U weterynarza najwyraźniej wyszły odciski stóp, jeśli zatem facet tam był, a butów nie wyrzucił, wlokące się niemrawo dochodzenie ruszyłoby do mety rekordowym sprintem. Henio nie wierzył w takie szczęście. Męczył go ten czwarty, prorokowany przez Jacusia, i sam nie wiedział, chciał go, czy nie. Może to bezce

– W każdym razie żadnej baby nie było i to już pewna pociecha – zakomunikował smętnie. – Baba może wprawdzie włożyć za duże męskie buty, ale wtedy inaczej stawia nogi i to się da wyodrębnić, w tej kwestii wierzę w Jacusia jak w objawienie. Reszty dowiem się pewnie dopiero jutro i w nocy będzie mnie zmora dusiła…

Gryzła mnie ta dziewczyna okropnie, a cierpliwości w charakterze nigdy nie miałam za grosz. Nie posunęłam się do takiego szataństwa, żeby odwiedzać ją o siódmej rano, a potem już nie było jej w domu. Od Henia wiedziałam, czym się zajmuje, studia i roboty zlecone, obiad mogła jeść byle jaki i byle gdzie i wracać dopiero wieczorem, postanowiłam czatować przy telefonie. Numeru nam nie dał, ale szczęśliwie istniały książki telefoniczne, a nazwisko nauczycielki uzyskałam w szkole. Adres też, nie wszyscy Jarzębscy mieszkali na Granicznej.

Złapałam ją w końcu na pięć minut przed wizytą Henia i umówiłam się na jutro. Trochę mnie od niej oderwała potem ta denerwująca okropność u weterynarza, być na miejscu i o włos ominąć okazję, to człowiekowi wątpia skręca. Jedyną pociechę stanowi pies, który okazał dosyć rozumu, żeby nie przeszkadzać złoczyńcom, dzięki czemu nie zrobili mu nic złego. Wizyta u Kasi jednakże była uzgodniona i nie zamierzałam z niej zrezygnować. Janusz poleciał do gaszycy Rajczyka, ja zaś w nerwach czekałam na spotkanie z dziewczyną.