Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 29 из 49

– Nie jej trzeba było powiedzieć, tylko tym podlecom – sprostował chmurnie Pawełek. – Ciekawe, co ten półgłówek mógł zrobić…

– Jaki półgłówek?

– Ten jej syn. Już się nie miał kiedy wygłupiać, tylko akurat teraz!

– Może się wygłupił dawniej, a dopiero teraz wyszło na jaw. Jak ty to sobie wyobrażasz?

Pawełek zatrzymał się cztery stopnie przed podestem.

– Co sobie wyobrażam?

– Powiedzieć podlecom, że bywamy u pana Dominika. Ogłoszenie zawiesić na klatce schodowej?

– Jakoś im dać do zrozumienia. Nie wiem… Ten Ropuch tam akurat jest, wyczekać aż będzie wychodził i trzaskać drzwiami na górze, albo schodzić ze schodów razem z panem Dominikiem, albo zjeżdżać z nim windą…

– Żeby nas sobie dobrze obejrzał, tak? Ja wolę nie.

Pawełek wsparł się o poręcz i zastanowił.

– Czekaj no! Czy Chaber go zna osobiście?

– O Boże, przecież nie! Dobrze, że mi przypomniałeś…

Wrócili pod drzwi pani Nachowskiej. Chaber powęszył porządnie i został poinstruowany, iż to co tam weszło nosi nazwę Ropuch. Nie ropucha, tylko Ropuch. Ropuch. Ropuch. Ropuch…

– Może byśmy tak poszli wreszcie do tego pana Dominika – zaproponował zgryźliwie Pawełek. – Jest dziesięć po piątej.

Pan Dominik postarał się rozpędzić całą rodzinę i przyjąć ich samotnie, bez niepotrzebnych świadków. Pochwalili ten pomysł i w pierwszej kolejności zaprezentowali pana domu psu. Chaber ledwo się zbliżył i raz pociągnął nosem, już miał wyrobione zdanie. Pomachał ogonem, usiadł u nóg pana Dominika i spojrzał na Janeczkę, wyraźnie rozpromieniony.

– Wyjątkowo przyzwoity człowiek! – wyrwało się Pawełkowi, zanim się zdążył powstrzymać.

– Jak rzadko – przyświadczyła bez namysłu Janeczka. Pan Dominik rozpromienił się jeszcze bardziej niż pies.

– Co za inteligentne zwierzę! – zawołał rozczulony i pełen wdzięczności. – Coś byście zjedli? Kupiłem ciastka i marynowane pieczarki, bo nie wiem co lubicie.

– Wszystko – zadecydował Pawełek. – Znaczy, chciałem powiedzieć, proszę bardzo. Jedno i drugie.

Przyjęcie, złożone z kontrastowych artykułów spożywczych, od razu zaczęło przebiegać w atmosferze narastającej przyjaźni. Dzięki ocenie psa wiadomo było, że panu Dominikowi można powiedzieć wszystko, nie wygłupi się i nie zdradzi. Należy do tych nielicznych jednostek, które z wiekiem nie zidiociały i nie spaskudziły sobie charakteru. Rzadka rzecz, ale czasem się przytrafia.

Zapoznali go dość dokładnie z całą aferą, przy okazji precyzując najnowsze wnioski.

– Właściwie pani Nachowska, która nic nie chciała powiedzieć, wszystko nam powiedziała – rozważała Janeczka po opisie wizyty. – Gdyby tam się nie plątały znaczki z kolekcji dziadka, ucieszyłaby się i powiedziała, że to nie to, więc możemy się odczepić. I z głowy. Tymczasem wręcz przeciwnie, więc te znaczki tam są.

– I Barański w tym tkwi na mur – przyświadczył Pawełek. – Przeworski też.

– Zwracam wam uwagę, że ona bała się o was już od wczoraj – wtrącił pan Dominik. – Mogła stracić głowę, widząc was dzisiaj…

– I porządne łgarstwo nie przyszło jej na myśl – zgodziła się Janeczka. – Bo mogła jeszcze udawać, że się ucieszyła…

– Miała mało czasu – przerwał Pawełek. – Domyślała się pewnie, że zaraz przyleci Ropuch i chciała się nas pozbyć czym prędzej. Udawać te rozmaite uciechy i i

– Bardzo słuszna uwaga – pochwalił pan Dominik. – Została zaskoczona waszą wizytą, była pełna obaw, a zarazem rozterki, bo myślę, że znacznie chętniej nawiązałaby współpracę z wami niż z tą przedziwną szajką szantażystów. Szkoda, że ten syn… A propos, czy wy się nie boicie?

– Czego? – zdziwiła się Janeczka. – Przecież nie mamy syna?

– Nie o syna. O siebie. Nie boicie się, że naprawdę ktoś wam może zrobić coś złego?

– E tam! – prychnął wzgardliwie Pawełek. – Mogli nas pomordować arabscy złodzieje, to owszem, to było coś! Możliwe nawet, że trochę nas to przepłoszyło, ale tu? Nasi? Dużo nam zrobią!

Pan Dominik zaniepokoił się lekko. Na ile zdołał się zorientować, afera była nieprzyjemna, a wmieszani w nią ludzie prezentowali brutalną bezwzględność. Nie zrezygnują ze swoich zysków bez żadnego oporu tylko dlatego, że usiłuje im przeszkodzić dwoje dzieci. Postarają się po prostu usunąć przeszkodę.

– Powiem wam, co mogą zrobić – oznajmił stanowczo. – I mam nadzieję, że potraktujecie moje słowa poważnie. W najlepszym wypadku mogą być dla was niemili, zrobić ordynarną awanturę, ewentualnie uderzyć. Mogą włączyć rodziców i szkołę, oskarżając was o występne czyny, stosując nawet jakieś prowokacje. W najgorszym razie mogą stracić panowanie nad sobą i posunąć się nawet do zabójstwa, może przypadkowego, ale to żadna pociecha. Liczycie się z czymś takim?

Janeczka poruszyła się i wyprostowała na krześle z wielką godnością, co pan Dominik, mimo niepokoju, zarejestrował w pamięci ze szczerym zachwytem.





– Po pierwsze, rodzice uwierzą nam – zakomunikowała sucho. – A przed szkołą zaświadczy dziadek. Po drugie, wcale nie zamierzamy pchać się im pod rękę, a awantury niech sobie robią dwadzieścia razy dzie

– Jak załatwi…?

– Wszystko powie i przed wszystkim ostrzeże. Zawsze wiemy, co będzie, bo on jest zwyczajnie genialny.

– Tak prawdę mówiąc, to już parę razy uratował nam życie! – westchnął Pawełek. – Nie ma o czym gadać, przy tym psie możemy nie bać się niczego. Ale niech będzie, rozumiemy, że może być niebezpiecznie i weźmiemy to pod uwagę.

Pan Dominik z powątpiewaniem popatrzył na niego, a potem zajrzał pod stół i obejrzał psa. Genialny był niewątpliwie i udowodnił, że zna się na ludziach, ale nie wyglądał zbyt groźnie.

– Wiecie – zaczął niepewnie. – To jest łagodny i delikatny pies…

– Akurat! – fuknął z wyższością Pawełek. – Trzeba go było zobaczyć w tym arabskim kamieniołomie. Delikatny był, że hej!

– Warczał tak, jakby go tam było całe stado – wyjaśniła uprzejmie Janeczka. – A zębów miał co najmniej osiemdziesiąt. Uciekli wszyscy.

Pana Dominika arabski kamieniołom zainteresował w najwyższym stopniu, ale nie dane mu było na razie poznać związanych z nim wydarzeń. Janeczka i Pawełek trzymali się tematów bieżących.

– Tak mnie ta pani Nachowska ogłuszyła, że do tej pory nie mogę sobie przypomnieć, co tam było z Przeworskim – zwrócił się Pawełek do siostry. – Coś tam powiedziałaś takiego… Co to było?

– W notesie…

– Tak pamiętam. Ale coś jeszcze…

– Na kartce z szuflady. Przew w nawiasie. Obok telefonu Barańskiego.

– Aaaa…!

– I od razu, jak ona się tak przestraszyła, zgadłam, że to Przeworski i że musiał mieć znaczki.

– Kto to jest Przeworski? – zaciekawił się pan Dominik.

– Nie wiemy – odparła Janeczka. – Ale to mało ważne. Ważne, że się plącze przy znaczkach i albo je kupował, albo sprzedawał…

– Albo kradł – podsunął Pawełek.

– Albo jemu ukradli. Wszystko jedno, jestem pewna, że teraz oni je mają.

– Albo pani Spayerowa. To znaczy, pani Piekarska. To znaczy, pani Piekarskiej mogą świsnąć sprzed nosa. Janeczka wsparła łokcie na stole i brodę na dłoniach.

– Z tym trzeba będzie coś zrobić – rzekła w zatroskanej zadumie. – Pomyślę jeszcze. Szkoda, że z pani Nachowskiej nie ma żadnego pożytku. Żeby ten jej syn pękł!

Przysłuchujący się chciwie pan Lewandowski wyraźnie poczuł, że powinien włączyć się w sprawę i posłużyć pomocą. Został obdarzony zaufaniem. Byłoby nieprzyzwoicie nie odpłacić wzajemnością.

– Dobra – zdecydował się. – Powiem wam prawdę. Ja znam tego syna…

Breloczek z końską głową wprawił Zbinia w istny szał. Informacja, iż jest to zabytek, jedyny na świecie, prawie nie była już potrzebna, niemniej wzmogła jego pożądanie. Ceną upragnionego przedmiotu były kontakty Czesia z Okularnikiem. Zbinio zatem zmobilizował siły.

Czesiowi nawet do głowy nie przyszło, iż osobnik, powyżej uszu pogrążony w breloczkach, mógł w najmniejszym bodaj stopniu zainteresować się czymkolwiek i

Zbinio był jednostką w gruncie rzeczy dość przyzwoitą. Gdyby Czesio w sposób jednoznaczny obdarzył go zaufaniem, wyjawił sekrety i zażądał utrzymania tajemnicy, Zbinio byłby w kłopocie, co z tym fantem zrobić. Zaufania się nie zdradza, jest to świństwo i hańba. Na szczęście Czesio zaufania nie prezentował, zwierzał się półgębkiem, na uprzejme pytania nie reagował i w dodatku kręcił. Szlachetność wobec niego nie obowiązywała, Zbinio zatem mógł wydrzeć z niego podstępem, co tylko się da. Przyćmiony blask breloczka z końską głową opromieniał wszelką działalność.

– Okularnik w znaczkach nie siedzi – zawiadomił tonem obojętnym i niedbałym, z całej siły starając się ukryć swoje emocje. – Nadział się na Czesia na Saskiej Kępie przy tych tam jakichś pierepałach spadkowych. Czesio gadatliwy nie jest, słowo z pyska wypuszcza jakby go dławiło, ale wykombinowałem, że chcą razem zrobić lepszy kant. Są tam jakieś znaczki ekstra super i Okularnik zamierza je podmienić. Zabrać te lepsze, podłożyć byle śmieć i razem ilość będzie się zgadzała, tylko w jakość nie przejdzie. Rozumiecie pewno, o co tu chodzi?