Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 9 из 58

Nie powiedział wprost, że jestem bezde

Byłam zdolną dziewczynką i teraz już szybko nauczyłam się rozpoznawać czarne strzępki.

Nieco później zaś nauczyłam się dostrzegać czarne śmieci w morzu.

Trafiłam przy porcie na gmerających siatkami w morzu rybaków-bursztyniarzy i Waldemar, bo w jego domu już wtedy zamieszkaliśmy, z litości pokazał mi, w czym dzieło. Tak długo wpatrywałam się w falującą wodę, że wreszcie musiałam zobaczyć nie tylko jedną czarną plamę, ale też i

Mój wymarzony mężczyzna, symulując brak głębszego zainteresowania, włączył się w imprezę, rzekomo dla mojej przyjemności. Przyobiecał mi siatkę. Mimo licznych starań i jeszcze liczniejszych pozorów, Panem Bogiem jednak nie był i wszystkiego nie wiedział. Zaczął od eksperymentu, nabywając w Elblągu siatkę rybacką, rodzaj podbieraka, doskonałą na mazurską uklejkę. W morskich śmieciach wygięła się i połamała od pierwszego kopa. Nic nie mówiłam, ale musiałam chyba jakoś patrzeć, bo szarpnęła nim ambicja i zapowiedział, że jeszcze zobaczę.

Zobaczyłam w rok później. Był to już siódmy rok od owej chwili, kiedy pierwszy raz ujrzałam złocistą smugę na plaży…

Mój wymarzeniec potraktował sprawę poważnie i dwie siatki z grzebieniówki wykonał własnoręcznie. Znakomite! Bez porównania lżejsze niż te rybackie kaczorki, a za to nie do zdarcia, drągi zaś do nich wetknął też zdumiewająco lekkie, z jakiegoś idealnie wysuszonego drewna, znalezionego w głębiach lasu. Na maszty by się nadawały. Od słodkiego pieska różnił się zgoła wstrząsająco, a ciągle jeszcze robiłam porównania, słodki piesek kazałby mi o te siatki postarać się samej i jeszcze by krytykował. Boże, do jakiegoż nieba przeszłam…! W dodatku, zważywszy iż były to czasy reglamentacji i przydziałów specjalnych, dzięki czemu niczego nie można było zwyczajnie kupić, mój wymarzeniec kazał sobie prywatnie uszyć nieprzemakalny kombinezon. Wyglądał w nim epokowo! W efekcie tych wszystkich jego poczynań moje serce zakwitło wzmożonym uwielbieniem dla bóstwa.

Od pierwszej chwili zabawy zawarliśmy umowę, jedna kupa jego, druga moja, na zmianę. W płomieniach uczuć i wypiekach na twarzy, siąkając energicznie nosem, z którego mi ciekło nie od kataru, tylko z zimna, przegarniałam jego kupy, wybierając z nich jego zdobycz. Jako rzetelnie w tym momencie zakochana oślica marzyłam, żeby w którejś znaleźć jakiś cud, bryłę wagi pół kilo, z muchą w środku, obłoczkiem, trawką, krokodylem…! Nie jest wykluczone, że gdybym znalazła coś takiego w swojej, przełożyłabym do jego, bo niczego w owych chwilach nie pragnęłam bardziej niż uszczęśliwić mężczyznę.

I

Bursztyn ogólnie był, pogoda sprzyjała, śmieci podchodziły. Trzeciego dnia tej współpracy, być może przez brak półkilowej bryły, ponownie opętały mnie zeszłoroczne chęci. Zalęgło się we mnie cichutkie na razie i nieśmiałe pragnienie posiadania całkowicie własnej kupy, osobiście wyciągniętej z morza. Pragnienie nabierało rumieńców, poza tym trochę się czułam jak pasożyt, bo jak to tak, on pracuje, a ja korzystam, nie przywykłam do takich dziwnych sytuacji, wolałabym sama… Siatkę miałam, długie gumiaki też, ale jakoś umykała mi szansa. Każde śmieci, wypatrzone bliżej brzegu, w płytszej wodzie, on od razu wyciągał i znów robiło się to samo, jedno dla niego, drugie dla mnie. Swoją chciwość na bursztyn starał się powściągliwie ukrywać, ale też w nim tkwiła, widać ją było, wyłaziła szparami, jak para spod nieszczelnej pokrywki na bulgoczącym garnku.

W dodatku udawał, że moje stara

W każdym razie na moje pełne zapału pytanie:

– Wygrzebać ci…?

Odpowiadał obojętnie:

– Jak chcesz. Jeśli ci to sprawia przyjemność…

Dość rychło przestało mi sprawiać przyjemność.





Co gorsza, tak się jakoś składało, że te jego kupy były urodzajniejsze, przytrafiały się w nich większe sztuki niż w moich. W moich przeważnie drobnica. Nie, cóż znowu, nie oszukiwał mnie, broń Boże, ciągnął uczciwie jak leci, ale tajemnicza i złośliwa siła kierowała jego ręką i siatką niekorzystnie dla mnie. Nie lubiła mnie widocznie.

Nie wytrzymałam, przełamałam rozterkę, czwartego dnia zrobiłam to samo co w ubiegłym roku, oznajmiłam, że idę w przeciwną stronę. Morze jak zupa, ledwo chlupocze, nic nie wyrzuca, ale nie szkodzi, udam się w kierunku Związku Radzieckiego i popatrzę, co tam słychać.

– Ja bym raczej popatrzył, co widać – skorygowało mnie bóstwo. – No dobrze, może coś tam się jeszcze plącze, ale to będą wybiórki. Wątpię, czy podsunie coś nowego.

Nowe, nie nowe, musiałam odetchnąć. Niechby nawet wybiórki, ale moje własne. Rozeszliśmy się w dwie przeciwne strony świata.

Wlokłam się jak za pogrzebem, z przyjemnością gapiąc się na czyste morze, czysty piaseczek i nikłą linię starych śmieci, sto razy przegrzebanych. Przy nim nie mogłabym się tak wlec, zawsze chodził szybciej, zmuszając do ruchu i mnie. A ja właśnie chciałam sobie trochę poleźć niczym paralityczka, postać chwilami, połypać okiem na imitację fali, ponapawać się ulubionym widokiem. Nareszcie zyskałam tę możliwość.

Rzeczywiście, na nowości nie było szans. Co miało wyleźć, wylazło przez minione kilka dni po sztormie, kiedy fala siadała. Wiatr, o ile ten łagodny powiewek można było nazwać wiatrem, wiał od lądu, z południa. Pozwalało to pomyśleć o wstecznej fali, tyle że ta fala nie miała w sobie żadnej siły, kawałek gąbki mogła przysunąć do brzegu, ale nic więcej. Poza tym gąbkę by odepchnęła. Lazłam twardo na wschód, z niechęcią wspominając geologów. Oczywiście, teraz, kiedy mam siatkę i długie buty, nic takiego się nie przytrafi, nie pojawi się żaden dołek z urodzajnymi śmieciami, do wody mogę się pchać najwyżej dla przyjemności.

A jednak…

Już gdzieś w połowie drogi do granicy, własnym oczom nie wierząc, wypatrzyłam tuż za pierwszą łachą niewielką czarną plamę, niemrawo poruszającą się na dnie. Właściwie trwała w miejscu, nie leciały z niej nawet czarne strzępki. Zbliżyłam się bez pośpiechu, bo w tej sytuacji atmosferycznej plama nie zając, powolutku weszłam do wody, przelazłam głębię powyżej kolan, zamoczyłam dół kurtki, wylazłam na łachę i w wodzie do połowy łydek sięgnęłam siatką. Wygarnęłam część, reszta się nieco oddaliła i zmąciła, wlazłam głębiej, sięgnęłam dalej. W upojeniu, bo wreszcie moje, i bez emocji, bo wybiórki. Zapełniłam siatkę w dwóch trzecich i wylazłam na brzeg. Coś mi po drodze w czarnym wnętrzu błysnęło, ale uznałam, że to pewnie pobożne życzenie. Wywaliłam kupę na piasek.

Pobożne życzenie przemieniło się w bursztyn. Jezus Mario! Bursztyn jak byk, chyba ze cztery deka, no, nie czepiajmy się, niech będzie trzy i pół! Nie płaski, bryłowaty, przezroczysty, miodowy, odłamany od większej całości, z wnętrzem doskonale widocznym pod światło.

Błogość zalała mnie od stóp do głów. Wyciągnęłam z kieszeni foliową torebkę, uroczyście wrzuciłam do niej cud, z dziką eksplozją namiętności pochyliłam się znów nad kupą. Ależ tak, były w niej bursztyny! Przepiękna kupa, jeśli nie liczyć elementów, rażących nieco poczucie estetyki, zaśmiardniętego i w połowie pożartego dorsza, starego trepa oraz ptasiej nogi, też mocno przechodzonej. Rzecz jasna, już nie takie jak ten pierwszy, ale godne uwagi, jeden płaski, okrągły, z czymś połyskującym w środku, gotowy medalion! Boże drogi, jedna nędzna kupka śmieci i tyle szczęścia…!

Nie kończąc przegrzebywania, ponownie wlazłam w morze, rozproszone śmieci znów zgromadziły się za łachą, wygarnęłam je, mocząc dokładnie rękawiczki, rękawy i kieszenie kurtki. Wywaliłam to na brzeg. Jeszcze jeden trochę większy, a reszta sam drobiazg, ale drobiazg też potrzebny, żaden naszyjnik nie składa się z samych wielkich bałwanów. Znalazłam się w raju.

Wymarzeniec pojawił się od zachodniej strony, kiedy zdecydowałam się wracać.

– Aż do Leśniczówki nic nie ma – powiadomił mnie. – Przez ten kierunek wiatru wszystkie resztki przesunęły się w tę stronę. Można pewnie znaleźć coś u ruskich, ale tam się już nie pchaj.

Obejrzałam się i zobaczyłam siatkę graniczną w odległości jakichś trzystu metrów, co mnie zdumiało, bo wcale nie wiedziałam, że doszłam aż tutaj. Zaraz potem wydało mi się nie do pojęcia, że w tak krótkim czasie przeleciał piętnaście kilometrów, wreszcie popatrzyłam na zegarek i stwierdziłam, że tkwiłam w raju już trzy i pół godziny. Nie zauważyłam upływu czasu.

Wróciliśmy do domu w tempie normalnym, snując się jeszcze nieco po lesie. Pozbyłam się nadmiernej ilości odzieży i spełniłam obowiązki, mianowicie wysypałam nasze bursztyny na duże arkusze papieru, żeby obeschły i dały się oddzielić od piasku i śmietków. Serwetkami śniadaniowymi wytarłam smołę. Po czym zeszłam do kuchni.