Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 10 из 58

Mój wymarzeniec już tam był, robił herbatę. Stał nad czajnikiem, czekając na zagotowanie się wody. Cała rodzina gospodarzy, w postaci trzech osób dorosłych i jednego małego dziecka, też tam była.

– Czy pan wie, co oni robią? – mówił Waldemar, w owym czasie bardzo młody, tak zdenerwowany, że nie był w stanie wyjść poza te sześć słów. – Czy pan wie, co oni robią? Wie pan, co oni robią?

– Powiedz wreszcie, co oni robią, i przestań się jąkać – zażądała surowo jego żona, Jadwiga, równie młoda i bardzo piękna, w typie Mariny Vlady. – Skąd pan ma wiedzieć, co oni robią?

– Co oni robią, to dawno wiadomo – mruknął z kąta dziadek, trzymający dziecko na kolanach.

Od ogólnego wzburzenia powietrze było gęste, więc zatrzymałam się w progu, zaciekawiona, na razie nie wkraczając do akcji. Waldemara częściowo odblokowało.

– Pan wie, co oni robią? To się człowiekowi w środku przewraca! Tu jeden właśnie wrócił, za siatką go złapali, chociaż w morzu, a nie taki głupi, żeby wracać na ich stronę, na naszą by wrócił! To nie, przekroczył, powiedzieli. Do strażnicy go wzięli na trzy dni, żeby im drzewo rąbał. Zawsze tak robią…

– Rąbanie drzewa, to jeszcze nic takiego – zauważyła krytycznie Jadwiga.

– Jakie rąbanie drzewa?! No dobrze, rąbanie, niech rąbie, lepiej porąbać niż Syberia, czy tam ten ich gułag! Nie o to chodzi! Pan wie, co oni robią?!

Ten mój milczał nad czajnikiem, przezornie nie wysuwając żadnych przypuszczeń.

– Przy plaży go złapali, za siatką, a on miał bursztyn! – kontynuował Waldemar, dławiąc się niemal własnymi słowami. – Odebrali mu ten bursztyn, wydarli z ręki całą torbę, co miał robić, oddał, nie? A oni, pan wie, co zrobili? Już jak go tam na strażnicę zawlekli, zaczęli wrzucać ten bursztyn do pieca! Do pieca, na spalenie! Razem z drewnem! Kawały jak pięść, bo trzy dni temu jeszcze szło, to się pali, połowę jeden wrzucił, a te i

– Ale przestał? – zainteresował się dziadek.

– Przestał, tamten, ten co wszedł, zabrał torbę z tą resztą, zabronił palić…

– A po cóż on z torbą wchodził do morza? – spytała podejrzliwie Jadwiga. – Torbę chyba miał na brzegu? Znaczy, że już był po tamtej stronie?

– Na szyi miał, na sobie, a nawet jeśli, no to co? Niechby go wzięli, ale bursztyn palić…?! Połowę zmarnował! Wszyscy mówią, że oni tak zawsze, bo co i raz to naszego złapią, czy to na morzu, czy na Zalewie, do strażnicy i drzewo musi rąbać trzy dni…

– Nasi tak samo robią, od samego początku – wtrącił się znów dziadek. – Na co to tam komu jakieś polityczne krętaniny, lepiej ugodowo. Drzewa narąbie i niech sobie idzie, już mu tam swoi dadzą do wiwatu.

– Ale u nich samo wojsko, a u nas ludzie! – rozzłościł się dodatkowo Waldemar. – Ale wszystko jedno, oni bursztyn palą! Zabrać, niechby zabrali, już trudno, ale do pieca…? I to który to już raz, ja sam nie wierzyłem, bo aż się coś robi, ale ten Marian dopiero co, godzinę temu, wrócił i sam do mnie mówił! Prawie płakał! Widzi pan, co oni robią?! Bursztyn palą!

– Starożytni Rzymianie też palili – powiedział mój wymarzeniec ugodowo.

Mnie samą zatchnęło. Porównanie starożytnych Rzymian z ruską strażą graniczną samo w sobie mogło człowieka dobić, a to wszak nie stanowiło sedna rzeczy. Zarazem jednak przeleciało mi przez głowę, że kupcy w owych czasach drobnicy i miału nie nabywali, same rarytasy, wielkie i piękne, a chmurka w bryle to był dech boga, tym ci Rzymianie palili…? A może jednak brali i miał, na wagę, byłaby to już pewna pociecha…

Stojąc wciąż w progu kuchni, tak się zajęłam starożytnymi Rzymianami, że umknął mi fragment dyskusji. Waldemar wdał się w kłótnię z dziadkiem, który jął wspominać nieco dawniejsze czasy i znacznie gorsze rzeczy. Jadwiga patrzyła na tego mojego jakimś dziwnym wzrokiem, diabli wiedzą, co on tu jeszcze mógł powiedzieć. Bursztyn, mimo wszystko, wyszedł na prowadzenie.

– Dwadzieścia deka, proszę pana – mówił ze wstrętem Waldemar, uparcie zwracając się do osobnika pokrewnej płci, nie będącego jego teściem. – A on mi powiada, nic nie szkodzi, proszę pana, ja i tak to potnę. Jak on chce pociąć, to ja mu mam sprzedawać takie kawały po dwadzieścia deka?! Niech sobie tnie drobnicę! To głupek jakiś, ja mam to wszystko dać na zmarnowanie?!

– Nie dać, tylko sprzedać – przypomniała delikatnie Jadwiga. – Za pieniądze.

– Ja mam gdzieś jego pieniądze…!

– Ale ja nie mam gdzieś. Mnie się przydadzą. Chociażby żeby schody w domu wykończyć…

Znów przestałam słyszeć, co mówią. Rozumiałam Waldemara lepiej niż Jadwigę, mimo zachodzącej tu również wspólnoty płci. Bryły rzadkiej urody i wielkości i taki kretyn chce je ciąć na małe kawałki, chociaż małych kawałków ma skolko ugodno! No owszem, wiadomo było dlaczego, na biżuterię potrzebne mu jednakowe, cały naszyjnik z jednego materiału, poszczególne korale nie mają prawa różnić się od siebie, obojętne jak szlifowane. Przedwoje

Stwierdzając zdecydowaną wyższość urody kawałków bursztynu nad kawałkami wątroby, obojętne, mojej, wieprzowe, czy cielęcej, znów usłyszałam dalszy ciąg.





– Najgorzej z Niemcami – mówił gniewnie Waldemar.

– Wykupują najpiękniejszy i przemycają. No i co z tego, że nie wolno… Co z tym robią, to ja już nie wiem, ale płacą więcej niż nasi i w ten sposób oni to mają, a nie my. Tu pijaczki różne, znajdzie taki coś i gotów sprzedać od razu na wódkę…

– Dwie grupy – przerwał mu ten mój, zakręcając termos.

– Jedna sprzeda wszystko każdemu za byle co, a druga nie sprzeda niczego nikomu, chociaż dostałaby dobrą cenę. Zgadza się?

– Otóż to właśnie – przyświadczyła z lekkim rozgoryczeniem Jadwiga. – I mój mąż należy do tej drugiej grupy.

Waldemar się nagle zakłopotał.

– No, jak on ma to ciąć…?

Teraz, dla odmiany, oczyma duszy ujrzałam schody Jadwigi, znajdujące się za moimi plecami. Surowy beton, nawet bez szlichty, prowizorycznie pokryty kawałkami jakiegoś PCV. Też ją należało rozumieć, każda normalna kobieta chciałaby mieć dom wykończony, sama przecież tej roboty nie odwali, mąż powinien się przyczynić. Zarobić. Zapłacić ludziom. A majątek mu leży w bursztynie…

Czy ja bym zdołała to sprzedać…?

Najpierw uznałam stanowczo, że nie. Potem zastanowiłam się i pomyślałam, że w pewnym stopniu. Rozważyłam wreszcie sprawę porządnie i zadecydowałam, że tak. Trochę, te najpiękniejsze, od których serce by mi pękło, zostawiłabym sobie, a resztę, trudno, niech te ohyzdy kupują. Schody trzeba wykończyć, jako kobieta upieram się przy tym.

– Ten taki, w tym pierwszym domu z dachówką – mówił teraz Waldemar, emocjonalnie już sklęsły. – Chciwy, a serca do bursztynu nie ma. Co złapie, to sprzeda, z tym że nie przepije, bo on akurat trzeźwy.

– I całkiem rozumny – wtrącił dziadek z kąta nieco zgryźliwie. – Na coś te pieniądze zbiera, a zbiera już długo. Od gówniarza go znam. Może śpi na nich.

– Dobrze, że teraz papierowe, bo na złotych byłoby mu twardo – zauważyła Jadwiga tonem, który nie wyrażał nic.

Dziadek spoglądał to na Mieszka, którego karmił jarzynową zupką, to w okno, na panoramę Zalewu, co jakiś czas trzymając w zawieszeniu łyżkę w ręku i dziecko z otwartymi ustami.

– Są takie ludzie. Same nie wiedzą, na co im to, ale garną pod siebie. I on też tak. Dzieci nie ma, rodziny nie ma…

– Ma żonę – przypomniał Waldemar.

– Iiiii tam, taka żona. Drapak, nie żona…

– Smażę ryby – zawiadomiła Jadwiga. – Śledź i stynka. Zjedzą państwo?

Jeśli szło o ryby, państwo zdołaliby zjeść zapewne cały połów Waldemara i oprócz tego jeszcze trochę, szczególnie stynki. Z zapałem przyjęliśmy propozycję. Oderwałam się od futryny drzwiowej i przestałam myśleć wielowarstwowo…

Przyszedł sztorm, rzetelny, z wiatrem północnym, dociągnął do jedenastki i trwał dwa dni. Zważywszy iż była to wczesna wiosna, zmiana nastąpiła znienacka, morze zaczęło siadać w ciągu jednej nocy, a wiatr ucichł i odwrócił się na południowo-wschodni. Wszyscy wiedzieli, co z tego powi

Rzecz oczywista, znaleźliśmy się na plaży o wpół do szóstej rano, tuż po wschodzie słońca. Szaleńczo i namiętnie chciałam znów iść w dwóch przeciwnych kierunkach, ale nie miało to żadnego sensu, Związek Radziecki pozbawiony był szans, cokolwiek wyrzucało, to tylko w stronie zachodniej. Śmieci leżały grubą warstwą, fala była już średnia i cichła z chwili na chwilę.

Razem poszliśmy na zachód. Ślady wskazywały, że w tym rejonie jesteśmy pierwsi. Wymienialiśmy się mniej więcej uczciwie, to ja zbierałam, a on leciał pierwszy, to znów on grzebał, ja zaś wyprzedzałam go, utrzymując taktowny i przyzwoity dystans, żeby nie chwytać mu spod ręki. Wygrałam sprawę na brzegu, kiedy on wszedł do wody po kłębiące się śmieci.

Łupy wprost z morza nie były mi chwilowo dostępne, bo jeszcze trochę za mocno chlupotało i fala zalewała człowieka wysoko, bez kombinezonu nie miałam się co wygłupiać, chyba że postąpiłabym tak, jak ta facetka przed laty… Śmieci przy tym nie trwały na dnie w bezruchu, tylko przemieszczały się dość gwałtownie i kłębiły czarną chmurą. Należało je łapać, ostro machając siatką w wodzie, a taką siłą nie dysponowałam, lekka ta siatka była, bo lekka, ale woda stawia opór i dawał temu radę wyłącznie silny chłop.