Страница 69 из 74
— Gore!…
Konie przelatywały już ponad dachami Moskwy.
— Chcę się pożegnać z miastem — krzyknął mistrz do Asasella, który cwałował na przedzie. Grzmot zagłuszył dalsze jego słowa. Asasello skinął głową i przynaglił rumaka do galopu. Naprzeciw lecącym pędziła chmura, ale nie chlustała jeszcze deszczem.
Lecieli ponad bulwarem, widzieli postacie ludzi, którzy rozbiegali się, aby schronić się przed deszczem. Spadały już pierwsze krople. Przelecieli nad kłębami dymu — to było wszystko, co zostało z domu Gribojedowa. Przelecieli nad miastem, które ogarniała już ciemność. Rozjarzały się nad nimi błyskawice. Potem zieleń zajęła miejsce dachów. I dopiero wtedy lunął deszcz i lecący zamienili się w trzy ogromne, zanurzone w wodzie bańki powietrza.
Małgorzata znała już uczucie, jakiego doznaje się w locie, mistrz jeszcze go nie znał, więc zdziwił się, że tak prędko przybyli do celu, czyli do tego, z którym chciał się pożegnać nie mając prócz niego nikogo, z kim by się żegnać powinien. Przez welon deszczu poznał od razu budynek kliniki Strawińskiego, rzekę i bór na jej przeciwległym brzegu, bór, który tak dobrze zdążył poznać. Wylądowali w zagajniku na polanie, niedaleko od kliniki.
— Poczekam tutaj na was — zwinąwszy dłonie w trąbkę krzyczał Asasello. To ginął za szarą przesłoną, to znów oświetlały go błyskawice. — Żegnajcie się, byle prędzej!
Mistrz i Małgorzata zeskoczyli z siodeł i pobiegli przez ogród kliniki majacząc w ulewie jak wodne cienie. W chwilę później mistrz wprawną dłonią odsunął balkonową kratę w pokoju numer sto siedemnaście. Małgorzata podążała za nim. W łoskocie i wyciu burzy weszli do pokoju Iwana niewidzialni i nie zauważeni. Mistrz przystanął przy łóżku.
Iwan leżał nieruchomo jak wówczas, kiedy po raz pierwszy obserwował burzę w miejscu swego odpocznienia. Ale nie płakał jak wtedy. Kiedy dokładniej przyjrzał się ciemnej sylwetce, która wtargnęła doń z balkonu, uniósł się na łóżku, wyciągnął ręce i powiedział radośnie:
— Ach, to pan! A ja ciągle czekam, ciągle czekam na pana. Przyszedł pan wreszcie, mój sąsiedzie!
Mistrz odparł na to:
— Przyszedłem, ale, niestety, nie mogę już być sąsiadem pana. Odlatuję na zawsze i przyszedłem po to jedynie, by się pożegnać.
— Wiedziałem, że tak będzie, domyślałem się, że tak będzie — odpowiedział cicho Iwan i zapytał: — Spotkał go pan?
— Tak — powiedział mistrz. — Przyszedłem się z panem pożegnać, ponieważ był pan jedynym człowiekiem, z jakim rozmawiałem ostatnimi czasy.
Iwan rozpromienił się i powiedział:
— To dobrze, że pan tu przyleciał. Ja przecież dotrzymam słowa, nie będę więcej pisywał wierszydeł. Teraz zajmuje mnie co i
Poruszyły mistrza te słowa. Powiedział siadając na skraju łóżka Iwana:
— To dobrze, to bardzo dobrze. Niech pan napisze dalszy ciąg o nim. Oczy Iwana zabłysły.
— To pan nie będzie o tym pisał? — Ale spuścił głowę i dodał w zadumie: — No, tak… po cóż o to pytam — spojrzał zezem na podłogę, popatrzył z lękiem.
— Tak — powiedział mistrz, a jego głos wydał się Iwanowi nie znany i głuchy. — Nie będę już o nim pisał. Co i
Szum burzy przeciął daleki gwizd.
— Słyszy pan? — zapytał mistrz.
— Burza szumi…
— Nie, to wołają mnie, na mnie już czas — wyjaśnił mistrz i wstał z łóżka.
— Niech pan zaczeka! Tylko jedno słowo — poprosił Iwan. — Odnalazł ją pan? Czy została panu wierna?
— Oto ona — odpowiedział mistrz i wskazał na ścianą. Od białej ściany oderwała się ciemna Małgorzata, podeszła do łóżka. Patrzyła na leżącego chłopaka i w jej oczach malowała się żałość.
— Biedak, biedak… — bezgłośnie szeptała Małgorzata, pochyliła się nad łóżkiem.
Leżący chłopak objął ją za szyję, pocałowała go.
– Żegnaj, uczniu — ledwo dosłyszalnie powiedział mistrz i zaczął rozpływać się w powietrzu. Zniknął, a wraz z nim zniknęła i Małgorzata. Zamknęła się krata balkonu.
Iwanem owładnął niepokój. Usiadł na łóżku, rozejrzał się lękliwie, jęknął nawet, powiedział coś sam do siebie, wstał. Burza rozhasała się na dobre i najwyraźniej go rozstroiła. Niepokoiło go także to, że jego przyzwyczajony do niezmąconej ciszy słuch wyłowił niespokojne kroki i przygłuszone głosy za drzwiami. Zawołał, zdenerwowany już i drżący:
— Praskowio Fiodorowna!
Praskowia Fiodorowna już wchodziła do pokoju i zaniepokojona, pytająco patrzyła na Iwana.
— Co? Co takiego? — pytała. — Burza przestraszyła? To nic, to nic… Zaraz ci pomożemy… zaraz zawołam doktora…
— Nie, Praskowio Fiodorowna, nie trzeba wołać doktora — powiedział Iwan, niespokojnie patrząc nie na Praskowie Fiodorownę, ale na ścianę — nic mi takiego nie jest. Niech się pani nie boi, ja teraz już rozumiem… Lepiej niech mi pani powie — poprosił Iwan serdecznie — co się stało tam obok w sto osiemnastce?
— W osiemnastce? — Odpowiedziała pytaniem na pytanie Praskowia Fiodorowna i spojrzenie jej pobiegło w bok. — Nic się tam nie stało. — Ale w jej głosie brzmiała nieszczerość, Iwan natychmiast to zauważył i powiedział:
— E, Praskowio Fiodorowna! Pani przecież zawsze mówi prawdę… Myśli pani, że zaczną rozrabiać? Nie, naprawdę, nie zacznę. Niech mi pani lepiej szczerze powie, ja przecież przez ścianę wszystko wyczuje.
— Umarł twój sąsiad przed chwilą — wyszeptała Praskowia Fiodorowna nie umiejąc się sprzeniewierzyć swojej dobroci i prawdomówności i popatrzyła z lękiem na Iwana, spłynęło po niej światło błyskawicy. Ale nic złego się nie stało. Iwan tylko wzniósł znacząco palec i powiedział:
— Przecież ja wiedziałem! Może mi pani wierzyć, Praskowio Fiodorowna, że teraz w mieście umarł jeszcze jeden człowiek. Ja nawet wiem, kto. — I Iwan uśmiechnął się tajemniczo. — To była kobieta.
31. Na Worobiowych Górach
Burza przeminęła już bez śladu i przerzucona łukiem ponad całą Moskwę trwała na niebie wielobarwna tęcza, piła wodę z rzeki Moskwy. Wysoko na wzgórzu, między dwiema kępami krzaków, widać było trzy ciemne sylwetki. Woland, Korowiow i Behemot siedzieli na czarnych osiodłanych koniach, patrzyli na rozpościerające się za rzeką miasto, całe w rozpryskach słońca, pobłyskującego w tysiącach zwróconych ku zachodowi okien, na piernikowe baszty Diewiczego Monasteru.
Coś zaszumiało w powietrzu i Asasello wylądował w pobliżu całej grupy — za czarnym trenem jego płaszcza lecieli mistrz i Małgorzata.
— Musiałem przeszkodzić wam tobie, Małgorzato, i tobie, mistrzu — po chwili milczenia zaczął Woland — ale nie miejcie o to do mnie żalu. Nie sądzę, byście mieli tego żałować. No cóż — zwracał się teraz tylko do mistrza — pożegnaj się z tym miastem. Na nas już czas — Woland dłonią w czarnej rękawicy z rozciętym mankietem powiódł w tę stronę, gdzie niezliczone słońca roztapiały za rzeką szkło, gdzie trwała ponad tymi słońcami mgła, dym i opary rozprażonego w ciągu całego dnia miasta.
Mistrz zeskoczył z siodła, opuścił jeźdźców i pobiegł na skraj wzgórza. Czarny płaszcz wlókł się za nim po ziemi. Mistrz patrzył na miasto. W pierwszej chwili zakradł się do jego serca smutek i żal, ale niebawem ustąpiły one miejsca słodkawemu niepokojowi, cygańskiemu podnieceniu włóczęgi.
— Na zawsze!… Zrozumże to — wyszeptał mistrz i oblizał suche, spękane wargi. Zaczął uważnie przysłuchiwać się temu wszystkiemu, co działo się w jego duszy, analizować to. Wydało mu się, że podniecenie minęło, przekształciło się w poczucie wielkiej, śmiertelnej krzywdy. Ale i ono było nietrwałe, przeminęło, zastąpiła je, nie wiedzieć czemu, wyniosła obojętność, a tę z kolei — przeczucie wiekuistego spokoju.
Grupa jeźdźców oczekiwała na mistrza w milczeniu. Jeźdźcy patrzyli na gestykulującą na krawędzi urwiska wysoką, ciemną sylwetkę, która to wznosiła głowę, jak gdyby starając się sięgnąć spojrzeniem aż za dalekie przedmieścia, to znów zwieszała ją na pierś, jak gdyby kontemplując wydeptaną mizerną trawę pod nogami.
Potem mistrz chwycił się za głowę i pobiegł z powrotem w stronę oczekujących nań towarzyszy podróży.
— No i jak — z wysokości swego wierzchowca zwrócił się do mistrza Woland — pożegnałeś się?
— Tak, pożegnałem się — odpowiedział mistrz, i, już uspokojony, śmiało i otwarcie popatrzył w twarz Wolanda.
A wówczas przetoczył się ponad wzgórzami straszliwy, podobny dźwiękowi trąb głos Wolanda:
— Czas już! — a także przenikliwy gwizd i śmiech Behemota.
Konie poderwały się do biegu, jeźdźcy unieśli się w siodłach i pocwałowali. Małgorzata czuła, że jej oszalały rumak szarpie i gryzie wędzidło. Pęd wzdął płaszcz Wolanda ponad głowami całej kawalkady, płaszcz ten zaczął przesłaniać cały wieczerniejący nieboskłon. Kiedy na sekundę czarna opończa odrzucana została na bok, Małgorzata nie zwalniając biegu odwróciła się i zobaczyła, że nie ma już za nimi różnobarwnych wieżyc, nie ma już od dawna i miasta…
32. Przebaczenie i wiekuista przystań
O bogowie, o, bogowie moi! Jakże smutna jest wieczorna ziemia! Jakże tajemnicze są opary nad oparzeliskami! Wie o tym ten, kto błądził w takich oparach, kto wiele cierpiał przed śmiercią, kto leciał ponad tą ziemią dźwigając ciężar ponad siły. Wie o tym ten, kto jest zmęczony. I bez żalu porzuca wtedy mglistą ziemię, jej bagniska i jej rzeki, ze spokojem w sercu powierza się śmierci, wie bowiem, że tylko ona przyniesie mu spokój.
Nawet czarodziejskie czarne konie zmęczyły się, coraz wolniej niosły swoich jeźdźców, zaczęła ich dopędzać nieunikniona noc. Nawet niespożyty Behemot wyczuwając ją za plecami zamilkł, rozwichrzył sierść na ogonie, wbił w siodło pazury i pędził milczący i poważny.
Noc jęła okrywać czarną chustą łąki i lasy, noc zapalała gdzieś daleko w dole smutne ogniki nie interesujące już teraz ani mistrza, ani Małgorzaty, niepotrzebne im obce ogniki. Noc wyprzedzała kawalkadę, zasnuwała ją z góry i to tu, to tam rzucała na osowiałe niebo białe plamki gwiazd.