Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 68 из 74



— Naprawdę jestem zupełnie pewna — odpowiedziała Małgorzata.

— Oczywiście, oczywiście — powiedział ironicznie mistrz. — Ładne rzeczy… A więc mamy teraz zamiast jednego wariata — dwoje: i męża, i żonę! — Wzniósł dłonie ku niebu i zawołał: — Diabli wiedzą, co to ma znaczyć! Diabli, diabli… Małgorzata zbliżyła usta do ucha mistrza i szepnęła:

— Przysięgam na twoje życie, przysięgam na przepowiedzianego przez ciebie syna astronoma, że wszystko będzie dobrze!

I w tejże chwili zza okienka dał się słyszeć nosowy głos:

— Pokój temu domowi!

Mistrz drgnął, a Małgorzata, która zdążyła się już przyzwyczaić do rzeczy niezwykłych, zawołała:

— Przecież to Asasello! Ach, jak to miło, jak to dobrze! — i szepnąwszy do mistrza: — No, widzisz, nie zapominają o nas! — pobiegła otworzyć drzwi.

— Zapnij się przynajmniej! — krzyknął za nią mistrz.

— Mam to w nosie — już z korytarzyka odpowiedziała mu Małgorzata.

I oto Asasello już się kłaniał, już się witał z mistrzem pobłyskując swoim białym okiem, Małgorzata zaś wołała:

— Ach, jak się cieszę! Nigdy w życiu tak się nie cieszyłam!

Nalała gościowi koniaku, Asasello zaś wypił go chętnie. Mistrz nie spuszczając oczu z Asasella od czasu do czasu leciutko szczypał się pod stołem w lewą dłoń. Ale szczypanie nie pomagało. Asasello nie rozpływał się w powietrzu, zresztą, prawdę mówiąc, nie było to potrzebne. Niziutki, rudawy człowiek nie miał w sobie nic przerażającego, oprócz może przesłoniętego bielmem oka, ale to się przecież zdarza także i bez żadnych czarów. Może tylko jego ubranie było trochę niecodzie

“Tak, Małgorzata ma rację… Oczywiście, siedzi przede mną wysła

Zaczął się przyglądać gościowi i zauważył, że w spojrzeniu Asasella jest coś nienaturalnego, że nie mówi on czegoś, czego na razie nie chce wypowiedzieć. “To nie jest zwykła wizyta, on przyszedł tu z jakąś misją” — myślał mistrz.

— Czemu zakłócasz mój spokój, Asasello? — zapytała Małgorzata.

— Ależ, co też!… — zawołał Asasello — nawet przez myśl mi nie przeszło, aby was niepokoić. Ach! Mało brakowało, a byłbym zapomniał… messer przesyła wam pozdrowienia, a także polecił mi powiedzieć, że zaprasza was na niewielką przechadzkę, jeżeli, oczywiście, nie macie nic przeciwko temu. Co wy na to?

Małgorzata pod stołem trąciła mistrza nogą.

— Z przyjemnością — odparł mistrz, bacznie przyglądając się gościowi, a Asasello ciągnął:

— Mamy nadzieję, że i Małgorzata Nikołajewna nie odmówi naszej prośbie.

— O, z pewnością nie odmówię — powiedziała Małgorzata i jej noga znów dotknęła stopy mistrza.

— To wspaniale! — zawołał Asasello. — To mi się podoba! Raz — dwa i po wszystkim! Nie to, co wtedy, w parku Aleksandrowskim!

— Ach, Asasello, proszę mi o tym nie przypominać, byłam wtedy głupia. Zresztą trudno mieć mi to za złe, przecież nie co dzień człowiek spotyka się z nieczystą siłą!

— Tego jeszcze brakowało — przytaknął Asasello. — Gdyby się spotykał co dzień, to byłoby za dobrze!

— Mnie też się podoba szybkość — mówiła podniecona Małgorzata — podoba mi się szybkość i nagość… Jak z mauzera — trrach! Ach, jak on strzela! — zawołała zwracając się do mistrza. — Siódemka pod Jaśkiem, a on w dowolne serduszko!… — Małgorzata była już podchmielona, oczy jej się rozjarzyły.

— Znowu zapomniałem! — zawołał Asasello uderzając się w czoło. — Głowa do pozłoty! Messer przecież przysłał dla was upominek — i zwrócił się do mistrza — butelkę wina. Proszę zwrócić uwagę, że jest to to samo wino, które pijał procurator Judei, falern.

Jest rzeczą zupełnie zrozumiałą, że podobny rarytas wywołał wielkie zainteresowanie mistrza i Małgorzaty. Asasello odwinął z kawałka ciemnego trumie

— Zdrowie Wolanda! — zawołała wznosząc swoją szklankę Małgorzata.

Wszyscy troje unieśli szklanki do ust i pociągnęli po dobrym łyku. Wówczas zwiastujące burzę światło dnia zaczęło gasnąć w oczach mistrza, dech mu zaparło, poczuł, że zbliża się koniec. Widział jeszcze, jak śmiertelnie pobladła Małgorzata bezradnie wyciąga doń ręce, jak opuszcza głowę na stół, a potem zsuwa się na podłogę.



— Trucicielu!… — zdążył jeszcze krzyknąć mistrz. Chciał chwycić nóż ze stołu, aby przebić nim Asasella, ale jego dłoń bezwładnie ześlizgnęła się po obrusie, wszystko, co było w suterenie mistrza, poczerniało, a potem zupełnie zniknęło. Mistrz upadł na wznak, a padając rozciął sobie o kant sekretarzyka skórę na skroni.

Kiedy otruci znieruchomieli, Asasello przystąpił do działania. Przede wszystkim skoczył w okno i już w chwilę później był w willi, w której mieszkała Małgorzata. Asasello, nieodmie

— Natasza… ktokolwiek… na pomoc… — i upadła na podłogę w salonie, nie zdążywszy dojść do gabinetu.

— Wszystko w porządku — powiedział Asasello. W sekundę później był znowu przy powalonych kochankach. Małgorzata leżała z twarzą wtuloną w dywan. Asasello swymi żelaznymi rękami odwrócił ją jak lalkę, twarzą ku sobie, i wpatrzył się w nią. Twarz otrutej zmieniała się w jego oczach. Nawet w zapadającym przed burzą półmroku widać było, jak znika jej chwilowy zez wiedźmy, jak łagodnieją jej rysy. Twarz zmarłej rozjaśniła się, złagodniała wreszcie, nie była już drapieżna, była teraz twarzą cierpiącej kobiety. Asasello rozwarł jej białe zęby i wlał do ust kilka kropel tego samego wina, którym ją otruł. Małgorzata westchnęła, bez pomocy Asasella wstała z podłogi, usiadła i słabym głosem zapytała:

— Za co, Asasello, za co? Coś ty ze mną zrobił? Zobaczyła leżącego mistrza, wzdrygnęła się, szepnęła:

— Tego się nie spodziewałam… morderca!

— Ależ skąd! — odpowiedział Asasello. — On zaraz wstanie. Ach, dlaczego jesteś taka nerwowa?

Ton rudego demona tak bardzo był przekonywający, że Małgorzata uwierzyła mu od razu. Zerwała się, dziarska i pełna sił, pomogła wlać wino do ust leżącego. Mistrz otworzył oczy, popatrzył ponuro i z nienawiścią powtórzył swoje ostatnie słowo:

— Trucicielu!…

— Ach, zniewagi są najczęstszą nagrodą za dobrze wykonaną pracę! — odpowiedział mu na to Asasello. — Czy jesteś ślepy? Jeśli tak, przejrzyj jak najprędzej!

Wówczas mistrz wstał, rozejrzał się, a spojrzenie miał już żywe i rozjaśnione, zapytał:

— To coś nowego. Co to ma znaczyć?

— Znaczy to — odpowiedział Asasello — że na nas już czas. Już grzmi, słyszycie? Ściemnia się. Rumaki ryją ziemią kopytami, rozkołysały się drzewa w waszym maleńkim ogródku. Pożegnajcie się, pożegnajcie się co prędzej.

— Ach, rozumiem — powiedział mistrz i obejrzał się — zabiłeś mnie, jesteśmy martwi. Teraz już wszystko zrozumiałem.

— Ach, na litość — odpowiedział Asasello. — Co ja słyszę? I któż to mówi? Przecież twoja ukochana nazywa cię mistrzem, przecież potrafisz myśleć, jak więc możesz być martwy? To śmieszne!…

— Zrozumiałem wszystko, co powiedziałeś — zawołał mistrz. — Nic już nie mów! Masz po stokroć rację!

— Woland jest wielki! — zawtórowała mu Małgorzata. — Woland jest wielki! Wymyślił to znacznie lepiej ode mnie! Ale powieść, powieść — wołała do mistrza — dokądkolwiek polecisz, zabierz powieść!

— Nie trzeba — odparł mistrz. — Znam ją na pamięć.

— Ale ani słowa… ani słowa nie zapomnisz? — pytała Małgorzata przywierając do kochanka i ocierając krew z jego rozciętej skroni.

— Bądź spokojna. Teraz już nigdy niczego nie zapomnę — odpowiedział jej na to.

— A zatem — ogień! — zawołał Asasello. — Ogień, od którego wszystko wzięło swój początek i którym wszystko zwykliśmy kończyć.

— Ogień! — przeraźliwie krzyknęła Małgorzata. Trzasnęło okienko sutereny, wiatr zdmuchnął na bok zasłonę. Rozległ się w niebie krótki i wesoły grzmot. Asasello wsunął do pieca pazurzastą dłoń, wyciągnął dymiącą głownię i podpalił leżący na stole obrus. Potem podpalił plik starych gazet na kanapie, wreszcie rękopis i zasłonę na oknie.

Mistrz, odurzony już czekającą go galopadą, wyrzucił z półki na stół jakąś książkę, wzburzył jej karty nad płonącym obrusem i książka rozgorzała wesołym płomieniem.

Cały pokój chwiał się już pełen szkarłatnych jęzorów i wszyscy troje wybiegli wraz z dymem przez drzwi, wspięli się po ceglanych schodkach na górę i znaleźli się w ogródku. Pierwszą rzeczą, jaką tam zobaczyli, była siedząca na ziemi kucharka przedsiębiorcy budowlanego. Wokół niej poniewierały się rozsypane ziemniaki i kilka pęczków cebuli. Stan kucharki był zrozumiały. Przy szopie rżały trzy czarne rumaki, wierzgały, wzbijały fonta

— Utnę ci tę rękę! — gwizdnął i wierzchowce łamiąc gałązki lip wzbiły się i zapadły w czarną nawisłą chmurę. Jednocześnie z okienka sutereny buchnął dym. Dobiegł z dołu słaby, żałośliwy krzyk kucharki: