Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 41 из 48

– Jaki pomysł? – wtrąciła z niepokojem, A

– Oni chcą go zabrać i odwieźć do… gdzie to jest? – spytała nerwowo babcia.

– Nieważne gdzie, ale tam umyją go, uczeszą, odwszą i nakarmią. Dostanie czyste łóżko i trzy posiłki dzie

– Ale co to za miejsce?! gdzie to jest?! – zawołała zrozpaczona A

– To po prostu specjalny ośrodek opieki nad niedorozwiniętymi – odparł lekarz. Skończył mierzenie tętna i dał znak sanitariuszom.

– Ależ on nie jest niedorozwinięty! – krzyknęła A

– Powtarzam im to samo! Jest całkiem normalny i daje sobie radę. Pomagamy mu i zostawcie go w spokoju – wsparła ją zdenerwowana babcia.

– Normalny? Kuleje, jest chudy jak szczapa, blady jak śmierć, nie słyszy, nie mówi, nie rozumie… – zaczęła wyliczać żona dentysty, lecz A

– Mówi! I słyszy!

– I rozumie więcej, niż myślicie – znów wsparła ją babcia.

– To niech coś powie! Bardzo proszę! – wzruszył ramionami lekarz. – Niech protestuje! Tymczasem, jak panie widzą, wygląda nawet na zadowolonego.

Dopiero teraz spojrzeli na Bezdomnego. Rzeczywiście: nie uciekał ani się nie bronił, gdy sanitariusze, z pewnym obrzydzeniem, brali go pod ręce. Pokornie i zarazem spokojnie pozwolił się prowadzić do samochodu.

– Niechże pani coś powie! – krzyknęła babcia do Pani Samej. – Niech pani go broni tak jak my! Przecież go pani lubi, wiem o tym!

Pani Sama otwarła usta, lecz wydobyła z nich tylko cichutkie dwa słowa:

– Lubię go.

Sanitariusze zbliżali się do karetki.

– Chwileczkę! – krzyknęła A

Lekarz wzruszył ramionami.

– To tak, jakby pani mówiła do ściany. Ale proszę… Proszę bardzo. Niech pani mówi.

Sanitariusze przystanęli, trzymając nadal pod ręce swego pacjenta. A

– Niech pan… To znaczy… No bo ja… Słuchaj, mam dla ciebie przesłanie. Z mojego snu. A może to nie był sen. Nie wiem – zdecydowała się wreszcie, patrząc natarczywie tam, gdzie pod skudlonymi włosami powi

A

– Proszę mi dać adres tego… ośrodka? – babcia zaatakowała lekarza.

– Domu dla wariatów – podpowiedziała żona biznesmena, lecz lekarz poprawił:

– Dla niedorozwiniętych. To nie to samo. Wariaci są ciekawsi – dodał po namyśle.

Babcia już chciała coś powiedzieć, lecz A

– Proszę dać nam ten adres – powtórzyła z uprzejmością.

– Będą go panie odwiedzać? – spytał lekarz z lekkim uśmieszkiem.

– Będziemy – odparła A

– On je lubił. Często wystawał pod ich oknami – wtrąciła nagle żona lekarza, wykazując coś na kształt zrozumienia. – Może powi

– Jak to takie samo…? – zaczęła kłótliwie babcia, lecz A





– To przecież tylko obcy, bezdomny włóczęga – ciągnęła żona lekarza. – A mąż załatwił mu miejsce w przytułku.

– On tam umrze, samotny i opuszczony – szepnęła babcia, a Pani Sama nagle, gwałtownie, przytaknęła ruchem głowy.

– Tacy jak on umierają na ulicy. Są zagłodzeni, nikt się nimi nie interesuje, cierpią na różne choroby, czasami groźne dla normalnych ludzi. AIDS, wszawica, świerzb, choroby skórne… – wtrąciła żona dentysty. – Chyba lepiej, żeby umarł w cieple i pod dachem niż w tej ruderze. Wystarczająco długo tu mieszkał. Najwyższy czas, żeby ktoś się tym zajął.

Lekarz nabazgrał adres na wyciągniętym z kieszeni fartucha bloczku, a potem usiadł koło kierowcy. Karetka ruszyła i wszyscy się rozstąpili. A

Obie z babcią zerknęły na małą karteczkę.

– To na szczęście blisko. Na skraju miasta – powiedziała babcia.

– Pół godziny samochodem – przyznała A

– Nie, to niemożliwe – powiedziała A

Nie bójcie się, nikt mnie nie rozpozna – chciał powiedzieć im Ave, lecz w zgodzie z zasadami panującymi w anielskiej gromadzie, wolno mu było rozmawiać tylko z ludzkimi Istotami będącymi pod jego ochroną. Nawet nie wiedział, czy i

“Nie obawiaj się, kobieto. Nikt mnie nie rozpozna. Wy, ludzie, nie rozpoznajecie ani Aniołów, ani proroków czy świętych, ani nawet Bogów. A jeśli tak się dzieje, to tylko przypadkiem, i jedynie za pośrednictwem wybrańców, którzy mają szósty zmysł, trzecie oko. Ale tych, którzy je mają, uważacie za szaleńców i nie słuchacie ich, nawet gdy krzyczą. Więc nikt mnie nie rozpozna, a resztki Anioła pozostałe we mnie będą mnie przed wami chronić, a nie demaskować”, mówił Ave w myślach, odjeżdżając daleko od małej Istoty.

Od kilku dni, odkąd jego jedyne ocalałe anielskie pióro zwiększyło Moc, nie odczuwał ani upływu czasu, ani odległości. Mimo to, gdy już przybyli na miejsce i pielęgniarze rozbierali go z brudnych ubrań, obcinali włosy i kąpali, nie pozwolił sobie odebrać drewnianych koralików.

– Zostaw je – powiedział starszy do młodszego, który chciał wyszarpnąć paciorki z zaciśniętej dłoni pacjenta. – Może to coś dla niego znaczy? Zabierzesz i dostanie szału lub skoczy z okna? Z nimi nic nie wiadomo. Patrz, jakie ma oczy…

Koraliki były ciepłe. Przestały stygnąć. Ave, gdy już położono go w łóżku, w czystej, spranej aż do dziur pościeli, przytulił je do twarzy i odczuł bliskość swojej małej Istoty. Nie była jeszcze w pełni bezpieczna, ale żyła.

Rozejrzał się po wielkiej sali, w której się znalazł. Było tu więcej łóżek niż ludzi i więcej bólu niż w jakimkolwiek i

– Jezu, ale ma oczy… – wykrzyknęła gruba salowa, roznosząca zupę – No, co tak je wytrzeszczasz?

Aby zlikwidować wszawicę, włosy podopiecznych strzyżono w przytułku do gołej skóry. W chudej i bezbro

– O jejku, w głowie mi się kręci. Pewnie ciśnienie spada – mruknęła do siebie i z energią zaczęła, karmić Bezdomnego, unikając jego wzroku.

Dyżurny lekarz uprzedził, że nowy podopieczny jest prawdopodobnie głęboko upośledzony i że trzeba go będzie myć, karmić i traktować jak dziecko.

“I po co to – to żyje?”, pomyślała, uprzytamniając sobie, że na szczęście tacy jak on żyją krótko. Na szczęście i dla nich, i dla normalnych ludzi.

Gdy Ewa dowiedziała się, że Bezdomnego zabrano do przytułku, ku rozpaczy rodziny od razu skoczyła jej temperatura. A już wydawało się, że najgorsze mają za sobą. Przecież pióro, choć ani A

Wszyscy uwierzyli, że bliskość pióra rozpędza kolejne, agresywne ataki choroby Ewy. Od czasu wyprawy nad staw temperatura dziewczynki unormowała się, ustąpiły zawroty głowy i nagłe zasłabnięcia. A teraz znów to wracało.

Kolejne badania w szpitalu zaciemniały obraz. Były na przemian to lepsze, to znowu niepokojące.

– Tak czasem bywa w tej chorobie – mówił lekarz z miną, która świadczyła zarówno o współczuciu dla małej pacjentki i jej rodziny, jak i o profesjonalnym zaciekawieniu “nietypowym casusem”. A

Na razie Ewa, na wszelki wypadek, od paru dni leżała w łóżku. Pod górą od piżamy chowała małe, puszyste, niemal żywe stworzonko, które wyrwała ze stosiny dużego pióra, jak nakazał Bezdomny. Całe pióro nie mieściło się już pod jej ubraniem i mógłby je dostrzec ktoś niepożądany. Gdy wyrywała z niego tę jedną pierzastą kitkę, miała poczucie straty, jakby uszkodziła bezce

– Co mam robić? – zastanawiała się Ewa. Wiedziała, że sama nie wymyśli niczego mądrego, że nigdy w życiu nie odgadnie anielskich zamysłów; jedynie pióro może jej podpowiedzieć właściwe działanie i stosowny moment. Lecz na razie nie dawało żadnego znaku.

Mijały kolejne dni i nic się nie działo. Zmieniło się tylko to, że gdy teraz Ewa podchodziła do okna, by spojrzeć na jesie

Tata wychodził do ogrodu rankiem, pojawiał się w nim po obiedzie, a gdy zapadała wczesna o tej porze roku noc, siadał mimo chłodu na ławeczce i wpatrywał się w niebo. Ewie patrzącej z okna na pięterku wydawało się, że jego wargi się poruszają. Mówił coś do siebie. Co? Nie chciała pytać.