Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 50 из 55

W błocie tkwił płaski, duży kamień, odrobinę wystający i zadziwiająco czysty. Na tym kamieniu, wyraźnie i dokładnie, odciśnięty był ślad zelówki, uprzednio średnio zabłoconej. Czarny, jeszcze nieco wilgotny ślad, zaczynający już wysychać… Oczyma duszy ujrzałam arkusz białego brystolu na stole i odciśnięty na nim identyczny ślad, nieco jaśniejszy, bardziej szary, ale tak samo wyraźny…

Nic wierząc własnym oczom przykucnęłam przy kamieniu i obejrzałam ślad z bliska, z nadzwyczajną dokładnością. Nie było miejsca na wątpliwości, dostateczną ilość razy własnoręcznie rysowałam ten wzorek, zamazując go na czarno, żeby teraz mieć pewność. To była zelówka włamywacza, tego samego, który wdarł się do piwnicy państwa Maciejaków!

Śniadanie mi wystygło, bo dość dużo czasu spędziłam przy płaskim kamieniu, usiłując w jakiś sposób przenieść ślad na coś, co mogłabym zabrać ze sobą. Kamień był wielki i nie dał się wydłubać. Tkaniny męża poszły już w świat, miałam olbrzymie szansę spotkać własny wzór w byle którym sklepie GS-u w okolicach Trójmiasta. Za wszelką cenę chciałam porównać ślad na kamieniu z zelówką na wzorze, żeby ostatecznie pozbyć się niewiary w swoją pamięć wzrokową.

Dokonałam w końcu zamierzonego dzieła, posługując się wypalonymi zapałkami i opakowaniem od papierosów, po południu zaś cała rzecz była załatwiona. Nie musiałam nawet kupować tej tafty, porównałam sobie w sklepie. Bezwzględnie był to ten sam wzór!

Nadeszła chwila, kiedy należało posłużyć się z kolei umysłem. Ślad włamywacza to już było coś! Głupawa afera państwa Maciejaków wlokła się za mną aż do Sopotu, a duch pana Palanowskiego straszył pod wierzbą. Wydawało się to nawet dość logiczne, w Warszawie kogoś tam nie złapano, zaginęły brylanty, pułkownik popędził mi kota, zażądałam od Marka, żeby coś z tym fantem zrobił, Marek jest tu, pilnuje dziwy, dziwa pilnuje wierzby, w okolicach wierzby zaś lata włamywacz, który miał wszelkie szansę zawładnąć brylantami. Koło się zamknęło. Możliwe, że to na niego właśnie czekała wieczorem na pochyłym pniu…

Trzymanie tego wszystkiego w tajemnicy przede mną również można było na upartego uzasadnić. Nie wiadomo, co się może zdarzyć, nie daj Boże brylanty zginą ponownie, względnie zginie coś i

W trakcie dalszych czy

Puls wydarzeń dostarczał mi szalonych ilości świeżego powietrza. Harpia popadła nagle w osobliwą pedanterię i promenowała samochodem po leśnej alei tam i z powrotem, dzień w dzień, o wpół do jedenastej wieczorem z przerażającą regularnością. Dojeżdżała do polanki, zawracała, wysiadała, podchodziła do wierzby i pół godziny siedziała na pniu. Następnie wracała. Przeistoczyłam się w psa myśliwskiego, ewentualnie w dzikiego Indianina i odkryłam jeszcze jeden ślad włamywacza. Przeczekałam, aż hetera odjedzie, i z największą dokładnością zbadałam pień przeklętej wierzby wraz z jej najbliższą okolicą, mogli bowiem coś tam sobie wzajemnie chować. Nic nie znalazłam. Zmartwiło mnie, że ślad wygryzionego obcasa przestał pojawiać się wśród żółtych kwiatków.

Znudziło mi się w końcu latać za nią na piechotę i zorganizowałam sobie ułatwienie. Kilkadziesiąt metrów bliżej odkryłam miejsce, gdzie można było również podjechać samochodem, zawrócić i ukryć go w lesie. Nie było to takie całkiem proste, szczególnie w ciemnościach, ale mój stary volkswagen przyzwyczajony był do wjeżdżania wszędzie, a gdzie wjechał, tam i wykręcił. Jej manewry na polance głuszyły dźwięk mojego silnika, wiadomo, że warcząc samemu, nie słyszy się cudzego warkotu. Świateł oczywiście nie zapalałam, przeczekiwałam potem, aż odjedzie i ruszałam za nią, spokojna, że mnie nie dostrzeże, bo nocą widzi się tylko to, co znajduje się w świetle reflektorów. Z boku, w ciemności, może sobie stać stado słoni, byle nieruchomo.

Piątego wieczoru ustawiłam się jak zwykle, pilnując, żeby nie warczeć dłużej niż ta obłąkana heroina. Wysiadłam, zbliżyłam się ku niej ostrożnie, przez chwilę był spokój, potem zaś wydało mi się, że opodal wierzby dostrzegam jakiś ruch. Lekko trzasnął zamykany bagażnik samochodu. Serce od razu wlazło mi do gardła, a całe wnętrze przepełniła nadzieja, że nareszcie dzieje się coś, co posunie ku przodowi niemrawą i niepojętą akcję. Czając się w cieniu i wstrzymując oddech, powoli podeszłam jeszcze bliżej.

Spod wierzby ktoś przeniknął do jaru. Harpia gmerała się przy samochodzie, cichutko pobrzękując bagażnikiem. Coś tam się odbywało takiego, czego ciągle nie mogłam zrozumieć. Żeby nie wiem co, żebym miała pęknąć albo paść trupem, muszę zobaczyć, o co chodzi, włamywacz tam jest albo Marek, albo może obydwaj, muszę tam dotrzeć! Nie tędy, nie wprost, tutaj ona może mnie zobaczyć, trzeba przejść dookoła, doczołgać się po piasku, pod krzakami, a potem wzdłuż potoczku…

Z nieopisanym mozołem zaczęłam przekradać się w stronę plaży. Szum morza zagłuszał nieco szelest. Sforsowałam tak ze trzy metry zarośli, już byłam blisko ich skraju, kiedy nagle nastąpiło coś strasznego. Czarna postać wyrosła przede mną, jakaś ręka zakryła mi twarz, żelazne ramię unieruchomiło mnie w uścisku. Serce w przełyku zamieniło mi się w kamień.

– Cicho – syknął mi.Marek wprost do ucha. – Nie ruszaj się…!

Nogi ugięły się pode mną. Zarówno polecenie, jak i zatykanie mi gęby były całkowicie niepotrzebne, tak mowę, jak i i

– Prędzej! – szepnął rozkazująco. – Do wozu! Bez hałasu!

Prędzej i bez hałasu, to było niewykonalne. Na szczęście dziwa razem z tym czymś, co się kotłowało obok niej, zniknęła gdzieś w jarze. Marek przewlókł mnie przez drogę i pociągnął w kierunku volkswagena.





– Prędzej! – szeptał. – Wypchnę cię, zapalisz później! Tam dalej już nie będzie słychać…

Nawet rozumiałam, co ma na myśli, nie dziwiło mnie wcale, że wic wszystko o moich poczynaniach z samochodem, oburzało natomiast, że każe mi odjeżdżać, zanim się coś wykryło. Nie miałam jednakże czasu protestować ani się zastanawiać, gwałtownie usiłowałam opanować drżenie rąk i szczękanie zębów, przyjść do siebie, odzyskać odrobinę równowagi, w najbliższej perspektywie mając jazdę po lesie bez świateł i to tak, żeby mnie nie było słychać. Posłusznie wsiadłam do garbusa, odruchowo skręciłam na najtwardszy teren, Marek przepchnął mnie aż do zakrętu alejki i wskoczył w biegu. Mój silnik po remoncie pracował niezwykle cicho. Ruszyłam nieco ostrzej, niż zamierzałam, ponieważ noga na gazie też mi się trzęsła, cudem zapewne nie trafiłam w drzewo i znalazłam się na szerszej drodze, odgrodzona od wydarzeń w jarze dużą ilością krzewów i zarośli.

– Zapal światła, już możesz – powiedział Marek. – I nie wjeżdżaj na parking.

Spełniałam jego polecenia posłusznie i bez słowa nie z przyczyny anielskiej uległości charakteru, a wyłącznie dlatego, że na razie nie byłam zdolna do żadnego oporu. Samo oddychanie wydawało mi się dostatecznie uciążliwe, nie mówiąc o prowadzeniu samochodu. Pierwszy raz od lat zwątpiłam w słuszność swojej zasady, że za kierownicą samochodu może siedzieć tylko ten, czyje nazwisko widnieje na karcie rejestracyjnej. Wyjechałam na ulicę.

– No i teraz gazu! – powiedział Marek z ożywieniem i jakby zaciętością. – Jazda, prędzej! Pokażę ci, którędy.

Skutki ataku przerażenia już mi nieco mijały, natomiast ciągle jeszcze nic nie rozumiałam.

– Czy ja bym się… – zaczęłam ostrożnie.

– Nie tędy! – przerwał. – Prosto! Musimy się dostać do rybackich łodzi! Teraz w prawo i w lewo! Prędzej!

– Czy ja bym się mogła dowiedzieć…

– Nie gadaj teraz, tylko jedź! Prędzej!

Nigdy jeszcze mnie tak nic poganiał. Jechałam na długich światłach, z narażeniem życia i mienia, piszcząc oponami na zakrętach i nie patyczkując się z przepisami ruchu. Wjechałam pod włos w jednokierunkową ulicę, która na szczęście był zupełnie pusta. Zaczynało mnie wypełniać coś potężnego.

– Teraz w lewo! – rozkazał Marek.

– Tam nie ma drogi! – zaprotestowałam ze świętym oburzeniem.

– Wszystko jedno! Przejedziesz! Pośpiesz się! Przede mną pojawiły się roboty drogowe. Pomyślałam,

że wola boska, co będzie, to będzie. Samochód sadził skokami po jakichś wądołach, chwała Bogu niezbyt długo, zanim zdążył się rozlecieć, w poprzek wyrosło znienacka ogrodzenie z siatki. Brama w nim był zamknięta. Niewiele brakowało, a próbowałabym ją staranować, na szczęście Marek mnie powstrzymał.

– Stój, dalej nie trzeba! – krzyknął, wyskakując jeszcze w biegu. Przelazł przez dziurę w siatce i pognał przed siebie.

Zatrzasnęłam drzwiczki, przelazłam również przez dziurę i rzecz jasna pognałam za nim. Drogę oświetlały mi przez chwilę reflektory samochodu, potem skręciłam na plażę i musiałam zadowolić się światłem księżyca. Przed sobą ujrzałam morze, zamajaczyły mi trwające w bezruchu na brzegu łodzie rybackie i Marek, przeskakujący przez linki. Pojąć nie mogłam, jakim cudem je widzi, sama potykałam się o wszystkie po kolei. Dopadłam go, zanim zdążyłam coś powiedzieć, wepchnął mi w ręce łopatę na krótkim trzonku.