Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 13 из 55



*

Nazajutrz rano obudził mnie dźwięk dzwonka. Wyrwana ze snu, półprzytomna, spojrzałam na zegarek. Było wpół do szóstej. Szlag mnie trafił, ale sięgnęłam po szlafrok, żeby zejść na dół odebrać ten kretyński telefon. Kiedy byłam na schodach, dzwonek znów zadzwonił i okazało się, że dźwięczy u drzwi. Z wściekłością pomyślałam, że ten idiota zapomniał widocznie kluczy, budzi mnie o obłąkanej porze i czego jak czego, ale tego mu już chyba nie daruję. Wciąż jeszcze byłam półprzytomna i nawet mi w głowie nie zaświtało, że mam własną twarz, bez maquillage'u a la Basieńka, wobec czego nie wolno mi się nikomu pokazywać. Ziewając okropnie, otworzyłam.

Za drzwiami stał obcy człowiek wyglądający dość gburowato.

– Są tu kury? – spytał niegrzecznym tonem. Szaleństwo zakotłowało się we mnie. Co za bydlę jakieś, budzi mnie o wpół do szóstej rano, żeby pytać o kury!!!

– Nie – warknęłam, usiłując zamknąć drzwi. Facet je przytrzymał.

– A co? – spytał niecierpliwie.

– Krokodyle – odparłam bez namysłu, bliska uduszenia go gołymi rękami.

Antypatyczny gbur jakby się zawahał.

– Angorskie? – spytał nieufnie.

Tego było dla mnie doprawdy za wiele. O wpół do szóstej rano angorskie krokodyle…!!!

– Angorskie – przyświadczyłam z furią. – Wyją do księżyca.

– Marchew jedzą?

– Nie, nie jedzą. Trą na tarce! O co, u diabła, panu chodzi?!

Facet wydawał się niewzruszony.

– Miały być angorskie króle – oświadczył z niezadowoleniem. – Proszę. To dla kacyka. Trzeba mu odnieść jak najprędzej. Maciejak tu mieszka?

Z wysiłkiem powstrzymałam się od poinformowania go, że nie Maciejak, tylko król August Adolf.

– Maciejak. Tu.

– No to zgadza się. Mówię, to dla kacyka, zaraz odnieść.

Wbrew mojemu oporowi wepchnął mi w ręce dużą paczkę, kształtu walizki, ciężką potwornie, omal nie upuszczając mi jej na nogi.

– Dla kacyka – powtórzył z naciskiem i oddalił się, zanim zdążyłam zaprotestować.

Zostałam za drzwiami kompletnie ogłupiała i szaleńczo wściekła, przytłoczona ciężarem paczki, która musiała ważyć chyba ze sto kilo i która, jak zrozumiałam, zawierała marchew dla angorskich krokodyli. Po głowie błąkało mi się przeświadczenie, że załatwiono właśnie ze mną jeden z interesów męża. Cóż to za bezde

Myśl o marchwi była tak silna, że nie zastanawiając się nad jej całkowitym brakiem sensu, zawlokłam paczkę do kuchni, z dużym trudem ulokowałam na stole, po czym wróciłam do łóżka.

Mąż objawił się dopiero późnym popołudniem. Do tego czasu zdążyłam oczywiście obudzić się, oprzytomnieć i zastanowić. Ów gbur bez wychowania, który pytał o krokodyle, nie, przepraszam, o kury, przybył jednakże raczej niespodziewanie, nie będąc umówiony, inaczej bowiem mąż coś by o tym wspomniał. Nawet jeśli mnie wcześniej nie uprzedził, że spodziewa się wizyty, spytałby o nią po powrocie. Nie spytał. Wydało mi się to dziwne, szczególnie że okoliczności towarzyszące były dość oryginalne. W samym fakcie dostarczenia paczki dla jakiegoś kacyka nie widziałam nic niezwykłego, w ostateczności nawet z porą dnia można się było pogodzić, ale przeprowadzona przy tej okazji konwersacja stanowiła szczyt idiotyzmu. Jakie kury, dlaczego angorskie…?! Przypuszczałabym pomyłkę, gdyby nie to, że gbur wymienił nazwisko…

Wracając na górę z warsztatu zajrzałam do kuchni. Mąż przyrządzał sobie posiłek. Leżąca na kuche

– Co to jest? To musi tu leżeć?

Stłumiłam w sobie najgłębsze przeświadczenie, że pakunek zawiera marchew, a miejsce dla marchwi jest w kuchni.

– Nie wiem – odparłam. – Masz to zaraz odnieść do kacyka.

– Co…?!

– Odnieść do kacyka. Jak najprędzej. Jakiś żłób to przyniósł dziś rano.

Mąż wyglądał przez chwilę jak rażony gromem. Stał nieruchomo i przyglądał mi się w tępym oszołomieniu, aż zaniepokoiłam się, czy przypadkiem cała ta sprawa nie należy do mnie, to znaczy do Basieńki, czy nie powi

Mąż z dużym trudem otrząsnął się z osłupienia.

– A…! – powiedział niepewnie, pomyślał chwilę i dodał: – Mówił coś?…

– Kto?



– Ten żłób.

Zawahałam się. Do krokodyli zdecydowana byłam się nie przyznać. Moje stany w godzinach pora

– Nic takiego. Upewniał się, czy tu mieszka Maciejak. Kazał zaraz odnieść do kacyka. Był tu chyba pierwszy raz.

– Kto?

– Ten żłób. Nie znam go.

– A…!

Odniosłam wrażenie, że mąż go także nie zna. Wyglądał na ogłuszonego gruntownie, co zdziwiło mnie średnio, bo wciąż brałam pod uwagę, że jest to interes nie jego, lecz Basieńki. Wolałam nie wdawać się w zbyt szczegółowe roztrząsanie problemu, zostawiłam go razem z paczką i oddaliłam się z kuchni. Kiedy weszłam do niej ponownie późnym wieczorem, paczki na stole już nie było.

Ujrzałam ją nazajutrz. Szukając grubszego pędzelka po mężowskiej stronie warsztatu odsunęłam przeszkadzający mi szablon i natknęłam się na własność kacyka, opartą o ścianę. Co mi do głowy strzeliło, żeby się wtrącać, nie mam pojęcia, musiałam chyba doznać przypływu zaćmienia umysłu.

– Co to ma znaczyć? – spytałam z naganą. – Czy ja niewyraźnie mówiłam? To miało być odniesione do kacyka natychmiast.

Stojący tyłem do mnie mąż przykręcał uchwyty do blatu. Wzdrygnął się gwałtownie, na moment znieruchomiał, następnie odwrócił się i spojrzał.

– Co? A…! Tego… Nie miałem czasu. Teraz też nie mam czasu. Bądź taka uprzejma i odnieś sama, zaniosę ci zaraz do samochodu i od razu odwieziesz.

Wzdrygnęłam się znacznie gwałtowniej.

– Wykluczone, nie będę uprzejma. Sam odnoś. Jestem zajęta.

– Nic pilnego nie robisz. Jak natychmiast, to natychmiast. Do mnie to mówił czy do ciebie? Najlepiej jedź zaraz.

W środku zaczęło mnie coś ugniatać. Co to może być, ten kacyk, do wszystkich diabłów?! Wygląda na to, że gbura-posłańca nie zna ani mąż, ani Basieńka, obydwoje natomiast powi

Odwiedziłam rozmaite miejsca. Kacyk mógł się znajdować równie dobrze na sąsiedniej ulicy, jak i w Łomiankach. Musiałam upozorować wizytę u niego, na wszelki wypadek wolałam zatem nie wracać zbyt szybko. Wybrałam sobie najdłuższy ogon w Delikatesch, zrobiłam zakupy na zapas, objechałam pół miasta, posiedziałam jakiś czas w samochodzie na parkingu przed Supersamem i w końcu musiałam wrócić, nie wymyśliwszy nic sensownego.

W trakcie jazdy robiłam się coraz bardziej zdenerwowana, bo w rozważanie sytuacji, pogmatwanej nagle kacykiem, wplątały mi się różne i

– Jak to? – wykrzyknął z oburzeniem, zajrzawszy do samochodu. – Nie odwiozłaś?

Omal mnie nie zatchnęło. Mało brakowało, a przyznałabym się do wszystkiego.

– Tam nikogo nie było – powiedziałam w końcu z determinacją. – Trzeba odnieść wieczorem. Zabierz ją do domu, bo jeszcze kto ukradnie.

Na myśl, że miałabym ją wozić w samochodzie, ogarnęło mnie przerażenie, automatycznie nakładałoby to bowiem na mnie obowiązek dostarczenia jej przeklętemu kacykowi. Nie mogłam do tego dopuścić za nic w świecie!

– I w ogóle daj mi z tym spokój – dodałam stanowczo. – To jest dla mnie za ciężkie. Przez twoje interesy nie zamierzam dostać ruptury. Dziwaczny pomysł, żeby ze mnie robić tragarza…

Mąż spojrzał ponuro, wzruszył ramionami, wywlókł pakunek z samochodu i zaniósł do domu. Odetchnęłam nieco lżej, ale niepokój we mnie pozostał.

Nazajutrz od rana padał deszcz i nie zanosiło się na to, żeby przed wieczorem miał przestać. Według instrukcji powi

W szaleństwie Basieńki istniała jednak pewna metoda, postanowiłam więc od razu posłużyć się drogą dedukcji, nie przeszukując bezmyślnie całego domu. Uznałam, że parasolki, gumiaki, płaszcze i i

Łazienkę, kuchnię i moją część warsztatu przeszukałam bez pożądanych skutków. Wieszak i szafę w holu bez mała obwąchałam. W trakcie moich działań na górze mąż kilkakrotnie wychodził z warsztatu, przyglądając mi się dziwnie podejrzliwie i nieufnie, zupełnie jakby mnie pilnował. Denerwowało mnie to okropnie.

I wreszcie trafiłam. Z zaciekłością zastanawiając się, gdzie tu jeszcze jest kawałek posadzki odpornej na wodę, terakota, tworzywo sztuczne czy chociażby beton, dotarłam do wejścia do piwnicy. Za drzwiami był podest i coś w rodzaju szafki ście