Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 82 из 85

— To ty, Nezer?

— Tak, ja. — Naprzeciw niego pionowa płaszczyzna muru.

Przywarte do czarnego lustra stoją dwie ludzkie postacie z szeroko rozkrzyżowanymi ramionami. Jedna twarzą w głąb ściany, druga na zewnątrz. Przyćmiony blask niskiego pułapu chmur wyświetla z półmroku dwa ciała na wpół zanurzone w kamieniu, jakby ktoś pionowym cięciem rozpłatał na połowy i ustawił obok siebie wsparte o mur części jednego człowieka.

Rudier chce szarpnąć się do tyłu, cofnąć przed nieobecnym spojrzeniem twarzy, która została, lecz Nezer stoi twardo.

— Spokojnie — odzywa się w zupełnej ciszy. — Wiesz przecież…

Spokojnie… jakby cokolwiek znaczyła wiedza wobec zakorzenionego w podświadomości lęku przed czarną magią, o której ci trzej nie słyszeli nawet. To prawda, że ich ciała potrafią przenikać kamień, a świadomość może wchłaniać w siebie i

I jedna tylko istnieje zasadnicza różnica: człowiek zdołał asymilować nowe środowisko, w kategoriach psychicznych i materialnych, natomiast istoty tej planety nie uwzględniły elementu doskonałej symbiozy, która zamknęła ich świat, każdą roślinę, zwierzę, nawet kamień w precyzyjny mechanizm przemiany materii zazębiający poszczególne ogniwa biosfery. Wystarczył brak jednego trybu, aby rozpadła się reszta. Dlatego odchodząc do ziemi obiecanej, wymodelowanej w kwantowym homeostacie fantomatycznego świata, skazały na zagładę pierwotny jego obraz, a z nim siebie, gdyż nie zdołały całkowicie zerwać więzów mikro— i makroświata uosobionych w strukturze kamienia. Jeśli więc dzisiaj żywy kamień kruszeje za najlżejszym dotknięciem, stanowi to prawo zdeterminowanej histerezy i dwie postacie rozpięte w jednym z niewielu ocalałych zwierciadeł to ostatni układ wejść i wyjść na granicy dzielącej dwa bieguny świata.

Ten, który został twarzą na zewnątrz, to Orst.

— Możesz połączyć się z Paldanem.

— Nie, nie… — Rudier boi się ciągle. — Mów lepiej… Oni są?

— Tak, Paldan usiłuje nawiązać kontakt.

— Jak wygląda ich świat?

— Patrz sam.

Twarz w ścianie otwiera oczy o źrenicach głębokich jak studnie, ciągnących w otchłań bez dna. Wylot tunelu przenikającego przestrzeń ucieka na strony i wzrok sięga śnieżnej równiny.

— To ty, Paldan?

— Tak, ja.

Mlecznobiałe, opalizujące strumienie nawarstwiają się kataraktami prześwitujących od wewnątrz perspektyw, formują w pełnym krysztale rozczłonkowane muszle gigantycznych perłopławów. W zawrotnej inscenizacji tańca białych zamgleń padają na wznak, rozpościerając skrzydła jak oślepione światłem śnieżne ćmy o skrzydłach — ramionach, skrzydłach — oczach, skrzydłach — twarzach. I nie ma już nic, prócz tych twarzy i wyciągniętych rąk, prócz bladych widm, korowodem cieni ciągnących spoza przełęczy horyzontu.

— Przecież oni mają ludzkie twarze!

— Nie, Rudier. Cokolwiek widzisz, wszystko jest wykładnią antropomorfizmu twojej wyobraźni. Tutaj nie ma kształtów.

— Pomimo to sprawiają dziwnie ludzkie wrażenie.

Woskowe postacie kołują w opętańczym transie absolutnej bieli, która gęstniejącą śnieżycą zasnuwa świat, i wciąż nowymi falami nadlatują spośród wielowarstwowych pasm przestrzeni, z jakąś niesamowitą, ślepą determinacją dążą dalej, przed siebie, gdzie w posiniałej pętli horyzontu krzewi się jeszcze wyblakły gejzer barwnej zorzy. I choć w tym fantasmagorycznym kalejdoskopie kształtów trudno dopatrzyć się czegoś ludzkiego, to jednak mimika gestów, ruchów…

— Przecież oni uciekają, Paldan!



— Wiem, ich świat ginie. Oni uchodzą przed próżnią.

Nagły niepokój zaćmiewa wzrok. Impuls biegnie stamtąd, gdzie w komorze zawisłego nad planetą statku został prawdziwy Rudier. Zmysł słuchający gwiazd nakazuje wracać, wyrwać wzrok z molekularnej struktury kamienia, spod pokrowca chmur.

— Ich świat ginie równie szybko, jak kruszeją wiązania kamienia — twierdzi głos Paldana. — Gdybyśmy wiedzieli dlaczego, może zdołalibyśmy im pomóc.

— Paldan! Coś się stało, słyszysz?!

— Może zdążę zrozumieć.

— Wracaj, Paldan!

Czarna studnia uskakuje wstecz. Czyjeś oczy rozwarte szeroko. Pionowa ściana i w niej dwie rozkrzyżowane postacie. Szkarłatny wir przewierca powietrze, w dole zostawiając ziemię, i znowu iskra rybiej łuski trzepocze we wklęsłej czaszy nieba.

I nagle w zapadłej ciszy raz po raz odzywa się ledwie słyszalny jęk, jakby ktoś miedzianym młoteczkiem trącał widełki kamertonu. To wychwycony z kosmicznego szumu sygnał nadajnika — biosfery. Jego gasnącemu rytmowi wtóruje cichsze, ale jakby mniej zmęczone echo. Rudier nie rozumie jeszcze, lecz bioprądy Układu obiegają mechanizm statku, przesiąkają bloki radiolokacyjne zespołów i nieomylny zmysł wskazuje kierunek, wybiera jedną z miliarda gwiazd.

— Jest! Znalazłem!

Chce zawołać, podzielić się nowiną z tymi trzema w dole, gdy spojrzenie jego zamiera na dysku planety, i Rudier pojmuje nagle właściwą przyczynę powrotu. To nie tamten głos: wystarczy spojrzeć w dół.

Trwalszy od kamienia masyw chmur pękł, obnażył powierzchnię planety w rozjątrzonej strzępiastymi plamami obłoków ranie spływającego na boki bielma. Na zbrunatniałej równinie wykwitły kratery miast. Pozornie trwały w bezruchu, lecz idący od równika szkwał skotłowanej atmosfery rozmywał je i dziwnie rozciągał w kierunku wiatru. Gęstniejące czernią smugi wyciągały nad martwą równiną ramiona miecionego wiatrem pyłu, lotnej próchnicy, w który rozpadały się mury miast.

Rudier patrzy otępiały, nie widzi już nic, prócz woskowych twarzy, prócz pielgrzymki istot przez siebie samych zaklętych w rozwiewane wiatrem kryształy. Korowód wyblakłych cieni i… Paldan!

— Paldan! Pal — da — an!!!

Nad powierzchnią planety skręca się oko cyklonu. Czarne smugi pełzną wciąż szybciej, jak wypustki szukającej schronienia ameby.

— Nezer! Orst! Dlaczego nie każecie mu wracać?!

W potężniejącej zamieci kruszeje zwarty masyw miasta, topnieje dom po domu płatami sadzy frunący w powietrzu. Lawina rozkładu sięga ostatniej lustrzanej ściany i jednym podmuchem odbiera jej nieskazitelną gładziznę, wystawia na wiatr jeszcze jeden garbaty kurhan czerni.

— Nie oni… słyszycie… — Czyjś głos grzęźnie w jęku wichury. — Nic nie wiedzą o sygnale… Rozumiecie?! Oni go nigdy nie modulowali, nie wiedzą nic o promieniowaniu żywej materii… Pamiętajcie, to bardzo ważne… Oni nigdy nie wysyłali żadnego sygnału… Nie oni!..

Rudier rzuca się w wir atmosfery i rękoma Nezera wyrywa spod pękającego muru jedyne ciało, które razem z osypiskiem nie rozpadło się w pył. Potrząsa nieprzytomnym.

— Dlaczego on został?!

Orst bezdźwięcznie porusza zbielałymi wargami, artykułowane słowa odzywają się szmerem bioprądów w świadomości Układu:

— Tak chciał… Nie mógł zostawić ich samych.

Magnetyczny pęcherz statku — Układu ramieniem siłowych pól zagarnia dwóch ludzi z powierzchni planety i wiatr zmiata ślady ich stóp, jakby tu nigdy nikogo nie było. Tylko pył ściele się nad ziemią strugą ciężkiego, czarnego dymu.

Po burzy wraca spokój. Absolutny bezruch i cisza niczym nie zakłócona, gdyż nikt nie zdoła czegokolwiek zmienić, nic dodać, nic ująć ze scenariusza odgrywanego przez prawa natury. Cisza jest nieubłagana dla tych którzy przetrwają. Można tylko w milczeniu, pustymi oczyma patrzeć w przestrzeń, która uściskiem martwej próżni przywitała jeszcze jeden martwy świat.