Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 6 из 7

— Pójdę pierwszy — powiedział Pirx — na razie na całą linę; potem się zobaczy.

Massena skinął głową. Pirx odwrócił się raz jeszcze aby zobaczyć, co robi Krull, z którym rozstali się be: słowa. Stał tam, gdzie go zostawili, przy porzuconych plecakach. Byli już tak wysoko, że spoza północnych grzbietów górskich oliwkową plamą wychynął kraj obraz dalekich nizin. Dół piarżystego osypiska spoczywał jeszcze w cieniu, tylko szczyty jaśniały oślepiająco i blask ów rozproszoną aureolą wchodził w szczerby grani, królującej nad nimi wysoko w niebie.

Pirx zrobił duży krok, stopa znalazła występ, dźwignął się i poszedł lekko w górę. Pierwsze metry był; naprawdę łatwe. Posuwał się miarowo, jakby leniwie tuż przed oczami przesuwały się chropawe warstwy skały, nierówne, z zaklęśnięciami ciemniejszego koloru. Opierał się, podciągał ciało, przesuwał w górę, czując nieruchome, mroźne tchnienie nocy, promieniując z calizny. Serce uderzało nieco szybciej, ale oddycha swobodnie i dobrze mu było z pewnym rozgrzaniem jakie przyniosła praca mięśni. Popuszczana z dołu lina szła za nim, w czystym powietrzu jej szmer rozlega się jakby powiększony, gdy tarła o skałę — wreszcie nim się skończyła, Pirx znalazł dobre miejsce dla asekuracji; kogoś i

Dalej był ładny, mały trawers; robiło się trudniej, ale i on odzyskiwał z każdą chwilą dawno nie praktykowaną umiejętność, do tego stopnia, że chwilami lepiej się było zdawać na instynkt ciała, aniżeli świadomie rozważać wybór chwytów; a o tym, że stało się trudniej, przekonała go pewna sekunda, gdy, jak poprzednio, chciał uwolnić prawą rękę, by ująć zwisający z pasa czujnik — i nie mógł tego zrobić. Miał tylko jeden chwyt dla lewicy i coś bardzo niewyraźnego pod czubkiem prawego pantofla; odsunąwszy się, jak mógł, od skały, z tego dystansu szukał oparcia dla drugiej stopy, ale go nie było. Zrezygnował więc z czujnika, bo wyżej zapowiadała się jakby mała półeczka.

Co prawda była pokryta lodowym szkliwem i pochylona ku przepaści, ale w jednym miejscu lód został zerwany z kamienia jakby silnym ciosem. Pantofel Pirxa nigdy by tego nie dokonał — przyszło mu do głowy, że to był but Aniela, robot ważył przecież około ćwierć tony. Massena, który szedł dotąd całkiem dobrze, teraz jakoś zwlekał.

Byli już w górnej partii filaru. Skała, nadal chropawa, zaczynała powoli, a przez to jak gdyby podstępnie odpychać, coraz wyraźniej przewieszona i bez uczciwych zaklinowań nie dałoby się tak iść; kilka metrów wyżej szczelina, do tego miejsca wyraźna, zasklepiła się, Pirx miał jeszcze jakieś pięć metrów swobodnej liny, lecz kazał ją ściągnąć Massenie, by się rozejrzeć. Robot przeszedł tędy — bez haków, bez liny i bez asekuracji. — A więc i ja to potrafię — pomyślał. Szukał po omacku nad sobą; kostka prawej stopy, zaklinowanej w ostatnim koniuszku szczeliny, która go dotąd prowadziła, ostro zakłuła od forsownego skręcenia; mimo to nie ustawał w wysiłkach. Naraz samymi czubkami palców zmacał listewkę, węższą od opuszki; można się było na niej podciągnąć, ale co dalej?





To już nie była tylko rywalizacja ze skałą, ale zarazem jakby i z Anielem, który przeszedł tędy — i to sam. Prawda, że palce miał stalowe… Pirx zaczął już wyswobadzać stopę ze szczeliny, kiedy przy tym ruchu jakiś mały kamyk wyskoczył spod podeszwy i pomknął w dół. Doszedł go wyraźnie syk rozcinanego powietrza, a w długą, długą chwilę potem — jedno wyraźne, ostre stuknięcie. — Owszem, ekspozycja jest — pomyślał. Zrezygnował z podciągania się i szukał miejsca, aby wbić hak. Skała była jednak bez najmniejszych pęknięć; wychylił się w obie strony, jak daleko mógł — nic jednak nie znalazł.

— Co tam? — doszedł go z dołu głos Masseny.

— W porządku, rozglądam się — powiedział. Kostka dawała mu się we znaki, czuł, że długo w tej pozycji nie ustoi. Ba, gdyby można porzucić tę drogę! Ale jeśli raz utraci ślad przejścia, nie odnajdzie go już w tej kilometrowej ścianie. Usiłował zobaczyć cokolwiek nad sobą. W ostrym skrócie płyta zdawała się obfitować we wcale przyzwoite chwyty, ale były to wklęśnięcia płytsze od dłoni; pozostawała tylko owa listewka. Kiedy wydobył stopę ze szczeliny, dźwigając się oburącz w górę, błysnęła mu myśl, że odwrotu już nie ma: skała od razu odepchnęła go, wisiał, końce butów oddaliły się od niej o jakichś trzydzieści centymetrów. W górę! Coś mignęło mu powyżej głowy. Rysa? Ale trzeba się było wyciągnąć. Jeszcze trochę! W następnej sekundzie utracił zdolność myślenia; trzeba było puścić lewą rękę, zawisnąć na końcach czterech palców prawej i sięgnąć lewą do rysy czy też pęknięcia niewiadomej głębokości. — Tego nie wolno było robić! — przemknęło mu, zupełnie bez słów, kiedy z pękającymi omal mięśniami znalazł się nagle o dwa metry wyżej, przywierając do skały; chwytał gwałtownie powietrze, trochę na siebie zły; stał teraz obiema nogami na listewce i mógł wbić hak, nawet dwa, dla pewności, bo pierwszy wszedł dosyć płytko. Zrobił to, z przyjemnością wsłuchując się w czysty, coraz to wyższy dźwięk, który wreszcie ustał. Lina wskoczyła w karabinki, wiedział, że będzie musiał pomóc Massenie; nie była to czysta robota, ale też nie znajdowali się w Alpach; w każdym razie stanowisko miał zupełnie przyzwoite. Nad filarem był wąski, całkiem łatwy komin, w ktorym Pirx wziął krótki pręt czujnika w zęby, bo się bał, że uderzy nim, wystającym zza pasa, o skałę; wyżej barwa otoczenia zmieniła się.

Ściana nie była już czarniawa, z zaciekami brunatnej, jak gdyby bardzo starej szarości. Miejsce jej zajęła ruda, cętkowana buro czerwień słabo iskrzącego się z bliska diabazu. Kilkanaście dobrych metrów — ale ta droga królów zaraz się skończyła; nad sobą miał już nową przewieszkę, nie do pokonania z tak małą ilością haków, no i bez półeczki; Aniel nie miał jednak nic; sprawdził czujnikiem: nie poszedł tamtędy a więc? Pozostawał tylko trawers.

Kiedy sobie to obejrzał, zrazu nie wydała mu się rzecz specjalnie trudna czy groźna. Powracała tu jakby forma zgubionego w diabazach filaru; stał na wąskiej ale przyzwoitej półeczce, która dochodziła do załomu i kończyła się tam; wychyliwszy się zobaczył dalszy jej ciąg za wybrzuszeniem skały, jakieś półtora me trą dalej — dwóch nie było na pewno. Należało zatem owinąć się ciałem wokół odpychającego wybrzuszenia i, tracąc oparcie dla prawej stopy, odepchnąć się lewą tak, by — poprzez powietrze — prawa trafić mogła na dalszy ciąg półki. Poszukał miejsca na wbicie haków; z asekuracją byłoby to niezbyt trudne. Ale złośliwa ściana była i tu bez najmniejszych rys; spój rżał w dół: ze stanowiska, które mógł zająć Massena asekuracja była kompletną fikcją. Odpadłszy, leciałby co najmniej piętnaście metrów; nawet porządnie wbite te haki mogło wyrwać szarpnięcie. A jednak czujnik mówił, że robot przeszedł — sam! — Co to znaczy, do stu diabłów?! — powiedział sobie. — Po drugiej strony jest półka! Jeden duży krok! Jazda, niedołęgo! — Ale stał dalej. Żeby choć dało się napiąć linę — gdzie tam! Wychylił się i patrzał przez sekundę na półkę, dłużej nie mógł — mięśnie zaczynały drżeć. Jeśli podeszwa nie chwyci? Aniel miał stalowe. Coś tam świeciło — topiący się lód. Ślisko jak wszyscy diabli. Należało wziąć ze sobą wibramy…