Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 56 из 96

Wyprostował się i ze swej okazałej wysokości spojrzał najpierw na Massenę, który krzywił się i dmuchał, pijąc zbyt gorącą herbatę, potem na Krulla, by wreszcie, odwróciwszy się ostentacyjnie, wyjść do malutkiej sypialni, gdzie zbyt gwałtownie wyszarpnął swoje składane łóżko ze ściany i, zrzuciwszy z siebie czterema wprawnymi ruchami ubranie, wpełznął do śpiwora. Wiedział, że niełatwo przyjdzie mu zasnąć, ale miał dosyć na dziś towarzystwa tamtych. Kto wie zresztą, czy gdyby został z nimi dłużej, nie nagadałby im czegoś, na pewno niepotrzebnie, bo i tak mieli się jutro rozstać na pokładzie Ampere’a; z chwilą gdy wejdą na statek, przestanie istnieć grupa operacyjna Joty Wodnika.

Zaczynało mu się już zwidywać to i owo, jakieś wpółsrebrne smużki ściekały pod powiekami, puszyste jak jaskry światełka kłoniły do snu, przewrócił jeszcze poduszkę na drugą, chłodniejszą stronę — i naraz jakby namacalną i bliską zobaczył postać Aniela — tak jak widział go po raz ostatni w tym dniu, kilka minut przed ósmą. Massena ładował mu właśnie patrony odrzutowe, dzięki którym można przez kilka minut szybować w powietrzu, jak gdyby wbrew grawitacji; urządzenia tego używali zresztą wszyscy, rozumie się w okolicznościach przewidzianych przez wszechstro

Obudził się wcześnie i nie wiadomo czemu pierwsze, co pomyślał, było, że ustał wiatr. Potem przypomniał sobie Aniela i własne rojenia z nocy, przed snem; zmieszało go trochę to, że coś podobnego mogło mu w ogóle przyjść do głowy. Leżał jeszcze dobrą chwilę, aż doszedł do przeświadczenia nieco uspokajającego, że te przedse

Pirx jadł za trzech, ale w ogóle się nie odzywał. Kiedy tamci dopijali jeszcze kawę, wstał i, poszperawszy w swoim worku, wyjął zeń zwój białej liny nylonowej, młotek i haki. Po namyśle dorzucił jeszcze do plecaka swoje wspinaczkowe pantofle — na wszelki wypadek.





Wyszli na zewnątrz, gdy świt ledwo wstawał. Gwiazd nie było już widać na niebie pozbawionym barwy. Ciężka, fioletowa szarość na ziemi, twarzach,, w samym powietrzu, była nieruchoma i mroźna, góry na północy stanowiły czarną masę, zastygłą w ciemności, południowy grzbiet, bliższy, stał jak nadtopiona maska bez rysunku, z jaskrawym pasem pomarańczowego światła nad szczytami. Ten blask, odległy i nierzeczywisty, utrwalał w powietrzu skłębione kity oddechów, bijące z ust trzech łudzi. Chociaż atmosfera była rzadsza od ziemskiej, oddychało się dobrze. Przystanęli na końcu równiny. Ostatki trawy, brudnej w zmieszanym półmroku cofającej się nocy i napełzającego zza gór dnia, znikły. Przed nimi rozpościerała się morena lodowcowa, zwały głazów majaczyły jak widziane przez płynącą wodę. Kilkaset kroków wyżej pojawił się wiatr; zaskakiwał krótkimi porywami. Szli, przekraczając lekko mniejsze głazy, wstępowali na wielkie, czasem płyta skały stuknęła sucho o drugą, czasem ziarno żwiru strzeliło spod buta i toczyło się po zboczu w rozgonionych pogłosach, jakby ktoś się tam budził. Czasem zaskrzypiał pas naramie

Planeta miała silnie wyrażone pory roku. Przybyli u schyłku lata, a teraz jesień górska, cała w czerwieni i żółci, dogasała już w dolinach, lecz jakby na przekór masom liści, pędzących w pianie górskich potoków, słońce wciąż jeszcze było ciepłe i w bezobłoczne dni przypiekało nawet na tym płaskowyżu. Tylko gęstniejące mgły zwiastowały nadejście śniegu i mrozów. Ale wtedy na planecie nie miało już być nikogo; i owa przyszła, w biel obrócona, doskonała pustka wydała się nagle Pirxowi czymś nad wszystko godnym pożądania.

Naocznie dojrzeć, że ciemność rzednieje, było nie sposób, a jednak z każdą chwilą wzrok odkrywał nowe szczegóły krajobrazu. Niebo już całkiem pobladło, ani z nocy, ani z dnia, żadnych zórz w tym dniu rozpoczynającym się tak czysto i tak spokojnie, jakby cały był zamknięty w kuli ze szkła przechłodzonego. Nieco wyżej przeszli przez pasmo mlecznej mgły, czepiającej się wiotkimi skrętami gruntu, a kiedy z niego wyszli, Pirx zobaczył bezsłoneczny jeszcze, ale w białym świtaniu cel drogi. Było nim ramię skalne, dochodzące do głównego łańcucha górskiego, prawie pod miejscem, gdzie, kilkaset metrów wyżej, czerniał dwugłowy szczyt, najwyższy ze wszystkich. Na bułowatym rozszerzeniu owej grani miał Aniel dokonać ostatnich pomiarów. Droga w obie strony była łatwa — żadnych niespodzianek, szczelin, nic — prócz jednostajnej szarości osypiska, gdzieniegdzie cętkowanej pisklęco żółtą pleśnią. Pirs, wciąż stąpając lekko z jednych klekocących głazów na drugie, patrzał na czarną zupełnie ścianę na niebie i może dlatego, że wolał nie myśleć o niczym i