Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 10 из 96

A zatem: co się stało z Thomasem i Wilmerem?

Laik prozaiczny zacząłby od przypuszczenia, że ich rakiety zderzyły się z czymś — na przykład z meteorem albo z obłokiem pyłu kosmicznego, ze szczątkiem kometowej głowy czy choćby z kawałkiem jakiegoś starego rakietowego wraka. Jednakże zderzenie takie było równie mało prawdopodobne co znalezienie dużego brylantu na środku ruchliwej ulicy. Odpowiednie obliczenia wykazują zresztą, że znaleźć taki brylant jest o wiele łatwiej.

Z nudów — wyłącznie z nudów — Pirx zaczął rzucać swemu Kalkulatorowi cyfry, układać równania, liczyć prawdopodobieństwa zderzeń — aż wyszła taka liczba, że Kalkulator musiał obciąć osiemnaście ostatnich miejsc, żeby się w ogóle zmieściła w jego okienkach.

Zresztą próżnia była pusta. Żadnych szlaków starych komet, żadnych obłoków kosmicznego pyłu — nic. Wrak starej rakiety mógł się w niej znaleźć — z teoretycznego punktu widzenia tak samo tam, jak w każdej i

Tyle mniej więcej potrafiłby wymyślić laik, który nie wie, że w rakiecie może się podczas lotu wydarzyć wiele rzeczy daleko niebezpieczniejszych od napotkania meteorytu czy spróchniałej głowy kometowej. Rakieta, nawet tak mała jak AMU, składa się bez mała ze stu czternastu tysięcy ważnych części — ważnych, to znaczy takich, których awaria jest w skutkach katastrofalna. Bo mniej ważnych części liczy ponad milion. Jeżeli jednak coś tak fatalnego się zdarzy, to statek nawet po śmierci pilota nie roztrzaska się nigdzie ani się nie zaprzepaści, bo, jak powiada stare przysłowie, pilotów, w próżni nic nie ginie — i jeżeli zostawisz w niej papierośnicę, wystarczy tylko obliczyć elementy jej ruchu i przybyć na to samo miejsce we właściwym czasie, a papierośnica, podążając po swojej orbicie, wskoczy ci z astronomiczną dokładnością w przewidzianej sekundzie do ręki. Ponieważ każde ciało w nieskończoność krąży po swoim torze, wraki statków, które uległy awarii, można zawsze niemal prędzej czy później odnaleźć. Wielkie Kalkulatory Instytutu wykreśliły ponad czterdzieści milionów możliwych orbit, na których mogłyby się poruszać rakiety zaginionych pilotów, i wszystkie te szlaki zostały zbadane, to znaczy wysondowane punktowo skoncentrowanymi pęczkami najsilniejszych emitorów radarowych, jakimi dysponuje Ziemia. Z wiadomym rezultatem.

Oczywiście nie można powiedzieć, że po tym sondowaniu przeszukana została cała przestrzeń układu. Rakieta jest w jego objęciach czymś niewyobrażalnie małym — daleko mniejszym niż atom wobec kuli ziemskiej — ale szukano wszędzie, gdzie rakiety mogły się znajdować, zakładając, że piloci ich nie opuścili z maksymalną szybkością wnętrza patrolowanego sektora. Dlaczego by jednak mieli uciekać z głębi swojego sektora? Przecież nie dostali żadnego sygnału radiowego ani wezwania, nic nie mogło im się przytrafić — to zostało udowodnione.

Wyglądało na to, że Thomas i Wilmer razem ze swymi pociskami wyparowali, jak krople wody rzucone na rozpaloną płytę — albo że…

Laik z wyobraźnią, w przeciwieństwie do laika prozaicznego, wymieniłby — jako przyczynę tajemniczego zniknięcia — na pierwszym miejscu zagadkowe, czające się w próżni, obdarzone inteligencją, równie wielką co złośliwą, istoty z i





Gdy jednak astronautyka rozwijała się od tak dawna, któż wierzył jeszcze w takie istoty, skoro nigdzie nie odkryto ich w zbadanym Kosmosie? Ilość kawałów o „istotach” przekraczała już chyba liczbę szeście

Trochę prymitywnych mięczakowatych, nieco porostów, bakterii, wymoczków, nieznanych na Ziemi — to był właściwie cały plon wieloletnich wypraw. A zresztą, czy takie istoty — jeśli już nawet przyjąć, że istniały — doprawdy nie miały nic i

Takich pytań, obracających całą hipotezę w absolutny, gigantyczny nonsens, było wiele — tak wiele, że gra doprawdy traciła resztki sensu. Pirx, skło

Od czasu do czasu, kiedy, mimo braku ciążenia, nużyć go zaczynała wciąż jednakowa pozycja, zmieniał nachylenie fotela, do którego był przykrępowany, potem spoglądał kolejno w prawą i lewą stronę, przy czym, co może wydać się dziwne, wcale nie widział trzystu jedenastu wskaźników, kontrolnych światełek, pulsujących tarcz i zegarów, albowiem wszystkie one, były dla niego tym, czym są dla przeciętnego człowieka rysy znajomej twarzy, tak dobrze i od tak dawna znanej, że wcale nie trzeba dopiero badać skrzywienia jej ust, rozchylenia powiek ani szukać na czole zmarszczek, aby wiedzieć, co ona wyraża. Tak więc zegary i kontrolki zlewały się w spojrzeniu Pirxa w jedną całość, która mówiła mu, że wszystko jest w porządku. Gdy zwracał potem głowę na wprost, widział oba przednie ekrany gwiazdowe, a między nimi swoją własną twarz w otoku pękatej, zakrywającej częściowo czoło i podbródek, żółtej hauby.

Pomiędzy dwoma ekranami gwiazdowymi znajdowało się lustro, niezbyt wielkie, ale umieszczone tak, że pilot widział w nim właśnie siebie — i nic więcej. Nie wiadomo było, po co właściwie jest to lustro i czemu ma służyć. To znaczy — było wiadomo, ale mądre racje, przemawiające za obecnością lustra, mało kogo przekonywały. Wynaleźli je psychologowie. Człowiek — twierdzą oni — jakkolwiek brzmi to dziwacznie, często, zwłaszcza jeżeli przez dłuższy czas przebywa w samotności, przestaje we właściwy sposób kontrolować stan swego umysłu i swoich emocji, i ni stąd, ni zowąd może się okazać, że popada w jakieś hipnotyczne odrętwienie, a nawet sen bez marzeń, z otwartymi oczami, z którego nie zawsze potrafi się w porę ocknąć. Czasem znowu niektórzy dostają się pod władzę nie wiadomo skąd wypełzających omamów albo stanów lękowych, albo gwałtownego pobudzenia — a na wszystkie takie sensacje świetnym środkiem ma być kontrola własnej twarzy. I

Pirx robił sobie na szczęście bardzo niewiele z własnej twarzy, w przeciwieństwie do niektórych i