Страница 71 из 84
Na to twarz jego posiekana drgawkami, wzburzona wibracją warczenia całkuje się, wygładza i z głębi wynurza się oblicze niemal zupełnie ludzkie. Podchodzę bez obawy i odczepiam sprzączkę na jego karku. Idziemy teraz obók siebie. Introligator jest w porządnym czarnym ubraniu, ale bosy. Próbuję nawiązać z nim rozmowę, ale z jego ust wychodzi tylko niezrozumiały bełkot. Tylko w oczach, w tych czarnych wymownych oczach czytam dziki entuzjazm przywiązania, sympatii, który mnie zdejmuje grozą. Chwilami potyka się o kamień, o grudę ziemi i wtedy wskutek wstrząśnięcia twarz jego natychmiast łamie się, rozpada, przerażenie wynurza się do połowy, gotowe do skoku, a tuż za nim wściekłość, czekająca tylko na moment, ażeby znów zmienić tę twarz w kłębowisko syczących żmij. Przywołuję go wtedy do porządku szorstkim koleżeńskim upomnieniem. Klepię go nawet po plecach. I czasami próbuje się na jego twarzy uformować zdziwiony, podejrzliwy, nie dowierzający sobie uśmiech. Ach! jak mi ciąży ta straszna przyjaźń. Jak mnie przeraża ta niesamowita sympatia. Jak pozbyć się tego człowieka kroczącego obok mnie i uwisłego okiem, całą żarliwością swej psiej duszy na mojej twarzy. Nie wolno mi jednak zdradzać mego zniecierpliwienia. Wyciągam portfel i mówię rzeczowym tonem: — Potrzeba wam pewnie pieniędzy, mogę wam z przyjemnością pożyczyć — ale na ten widok twarz jego nabiera tak strasznej dzikości, że chowam czym prędzej pugilares. I jeszcze czas długi nie może się uspokoić i opanować rysów, które wciąż wykrzywia konwulsja wycia. Nie, tego dłużej nie zniosę. Wszystko raczej niż to. Sprawy już i tak powikłały się, splątały beznadziejnie. Nad miastem widzę łunę pożaru. Ojciec gdzieś w ogniu rewolucji w płonącym sklepie, Doktór Gotard nieosiągalny i w dodatku niepojęte pojawienie się matki incognito, w jakiejś tajemnej misji! Są to ogniwa jakiejś wielkiej niezrozumiałej intrygi zaciskającej się dookoła mej osoby. Uciekać, uciekać stąd. Gdziekolwiek. Zrzucić z siebie tę okropną przyjaźń, tego cuchnącego psem introligatora, który mnie nie spuszcza z oka. Stoimy przed bramą Sanatorium. — Proszę pana do mego pokoju — mówię z uprzejmym gestem. Cywilizowane ruchy fascynują go, usypiają jego dzikość. Puszczam go przed sobą do pokoju. Sadzam go na krześle.
— Pójdę do restauracji przynieść koniaku — mówię.
Na to zrywa się z przerażeniem, chcąc mi towarzyszyć. Uspokajam jego popłoch z łagodną stanowczością.
— Pan będzie siedział, pan będzie czekał spokojnie — mówię doń głębokim, wibrującym głosem, na którego dnie brzmi ukrywany strach. Siada z niepewnym uśmiechem.
Wychodzę i idę powoli korytarzem, potem schodami na dół, korytarzem do wyjścia, przekraczam bramę, przemierzam podwórze, zatrzaskuję za sobą żelazną furtkę i teraz zaczynam biec bez tchu, z bijącym sercem, z walącymi skroniami ciemną aleją wiodącą do dworca kolejowego.
W głowie piętrzą mi się obrazy, jeden straszliwszy od drugiego. Niecierpliwość potwora, jego przerażenie, rozpacz, gdy pozna, że jest oszukany. Powrót furii, recydywa wściekłości wybuchająca z niepohamowaną siłą. Powrót mego ojca do Sanatorium, jego nic nie przeczuwające pukanie do drzwi i niespodziane twarzą w twarz ze straszliwą bestią.
Szczęście, że ojciec już w gruncie rzeczy nie żyje, że go to właściwie nie dosięga — myślę z ulgą i widzę już przed sobą czarny ciąg wagonów kolejowych stojących u wyjazdu.
Siadam do jednego z nich i pociąg jakby czekał na to, rusza z miejsca powoli, bez gwizdu.
W oknie jeszcze raz przesuwa się i obraca powoli ta ogromna misa horyzontu, nalana ciemnymi szumiącymi lasami, wśród których bieleją mury Sanatorium. Żegnaj ojcze, żegnaj miasto, którego już nie zobaczę.
Od tego czasu jadę, jadę wciąż, zadomowiłem się niejako na kolei i tolerują mnie tam wałęsającego się z wagonu do wagonu. Ogromne, jak pokoje, wozy pełne są śmiecia i słomy, przeciągi przewiercają je na wskroś w szare bezbarwne dni.
Moje ubranie podarło się, postrzępiło. Podarowano mi znoszony mundur kolejarza. Twarz mam obwiązaną brudną szmatą wskutek spuchniętego policzka. Siedzę w słomie i drzemię, a gdy jestem głodny, staję w korytarzu przed przedziałami drugiej klasy i śpiewam. I wrzucają mi drobne monety do mojej konduktorskiej czapki, do czarnej czapki kolejarza z oddartym daszkiem.
Санаторій Під Клепсидрою. Переклав Андрюс Вишняускас
Подорож тривала довго. Цією бічною, забутою гілкою, якою тільки раз на тиждень курсує потяг, їхало всього лиш кілька пасажирів. Я ніколи не бачив цих допотопних вагонів, давно знятих з інших ліній, просторих, як кімнати, темних і закамаристих. Їхні заламані під різними кутами коридори, їхні порожні, поплутані та холодні купе чаїли в собі якусь дивовижну, мало не відлякуючу, занедбаність. Я перебирався з вагона до вагона, шукаючи якого затишного кутка, але скрізь віяло, холодні протяги торували собі дорогу крізь ці надра, прошиваючи навиліт увесь потяг. Подекуди на підлозі сиділи люди з клунками, вони не насмілювалися займати порожніх, надміру високих лав. Зрештою, опуклі цератові сидіння були холодні, як крига, і липкі від старости. На порожніх зупинках не сів жоден пасажир. Без свисту, без пахкання потяг поволі й немов у задумі рушав далі.
Певний час моїм супутником був чоловік у подертому мундирі залізничника, мовчазний, заглиблений у роздуми. Він притискав хустину до опухлого, зболеного обличчя. Пізніше і той десь зник, непомітно зійшов на якійсь із зупинок. По ньому зосталося місце, відтиснуте у соломі, якою була встелена підлога, та ще забута ним чорна понищена валізка.
Бредучи соломою та покидьками, я йшов непевним кроком з вагона у вагон. Відчинені настіж двері купе хиталися від протягів. Ніде жодного пасажира. Нарешті я зустрів кондуктора у чорному мундирі залізничника цієї лінії. Він огортав шию грубою хусткою, пакував свої манелі, ліхтар, посвідчення. — Під'їжджаємо, шановний, — сказав він, глянувши на мене вицвілими очима. Потяг поволі, без пахкання, без стуку спинявся, немовби з останнім подихом пари з нього помалу виходило життя. Зупинилися. Тиша й пустка, жодного тобі станційного будиночка. Висідаючи, кондуктор ще показав мені напрямок до Санаторію. З валізою в руці я попрямував білим вузьким гостинцем, який невдовзі сховався у темній гущавині парку. Я з деяким інтересом придивлявся до пейзажу. Дорога, якою я простував, спиналася вгору і виводила на гребінь пологого узгір'я, звідки відкривався широкий виднокіл. День був цілковито сірий, мерхлий, позбавлений акцентів. І, можливо під впливом цієї важкої й безбарвної аури, тьмяніла велетенська улоговина горизонту, в якій аранжувався розлогий, лісистий краєвид, укладений складчато з пасм і шарів заліснення, щоразу дальших і сіріших, опливаючих обабіч смугами та лагідними спадами. Здавалося, що увесь цей тьмавий, статечний краєвид ледь помітно плив сам у собі, сунучи повз себе, як захмарене і розбурхане, сповнене зачаєного руху небо. Плавні пасма та облямівки лісів немовби шуміли й росли від цього шуму, ніби приплив моря, яке неспостережно підбирається до суші. Посеред темної динаміки лісистого терену винесена біла дорога звивалася, немов мелодія, гребенем широких акордів, підперта натиском могутніх музичних мас, які її врешті поглинали. Я відчахнув з придорожнього дерева галузку. Зелень листя була цілком темна, мало не чорна. Ця чорнота була навдивовижу соковита, глибока й благочинна, як міцний та насичений сон. А усі відтінки сірости краєвиду були похідними цієї єдиної барви. Такого кольору краєвид іноді набуває в наших краях у хмарні літні сутінки, насичені тривалими дощами. Та ж глибока й спокійна байдужість, те ж рішуче й остаточне задубіння, яке уже не потребує втіхи барв.
У лісі було темно як поночі. Я йшов навпомацки сухою глицею. Коли дерева порідшали, у мене під ногами задудоніли балки мосту. На другому його кінці, поміж чорними деревами, бовваніли сірі багатовіконні стіни готелю, розрекламованого в якості Санаторію. Подвійні скляні двері при вході були відчинені. У них можна було увійти просто з містка, спорядженого обабіч хиткими балюстрадами з березових галузок. У коридорі панували напівморок й уроча тиша. Я почав навшпиньки пересуватися від дверей до дверей, читаючи у темряві вміщені над ними номери. На повороті я нарешті наштовхнувся на покоївку. Вона вибігла з кімнати, немов вирвалася з чиїхось докучливих рук, задихана й збуджена. Покоївка не тямила до ладу, що я їй говорив, отож довелося повторити, але вона й далі безпорадно метушилася.