Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 19 из 77

– A jak myślicie? – spytała.

Jeden z nich dłonią, której zakrzywione niczym szpony palce wydawały się stworzone do zadawania bólu, sięgnął do magnetowidu i cofnął taśmę. Drugi wskazał na mężczyznę w granatowym garniturze.

– Jego – powiedzieli jednocześnie.

– Kongresmena Kinkaida?

– Tak, nie zrobił…

– … co pani kazała.

– A i

Bliźniacy ponownie cofnęli taśmę i wskazali palcami.

– Profesora Dearborna? Chyba macie rację. Nie może dla nas pracować nikt, kto ma jakiekolwiek skrupuły. Doskonale, jego też usuńcie. Ale jak najdyskretniej. Wkrótce zwołam naradę zarządu w sprawie naszych długofalowych planów. Dlatego przedtem chcę tu mieć porządek. Nie dopuszczę do takich błędów, jakie popełnili ci durnie w Brazylii dziesięć lat temu.

Wyszła, pozostawiając bliźniaków, którzy błyszczącymi oczami śledzili ekrany, z wygłodniałymi minami kotów, wybierających dla siebie na obiad najtłustsze złote rybki z akwarium.

8

Od chwili kiedy pożegnali się z doktorem Ramirezem rzeczny krajobraz nieco się odmienił. Ślizgacz pochłaniał kolejne kilometry nieprzerwanej, wijącej się wstęgi ciemnozielonej wody. Od wiecznego mroku tropikalnego lasu odgradzały ją z obu stron nieustępliwe ściany drzew. Raz musieli się zatrzymać, bo nurt tarasowały połamane drzewa. Wreszcie mogli odpocząć od monoto

Paul zwolnił, skierował tępy dziób łodzi między kilka piróg wyciągniętych na błotnisty brzeg, a potem zgasił silnik. Zdjął z głowy założoną daszkiem do tyłu firmową baseballówkę NUMA i zaczął się nią wachlować.

– Gdzie oni są? – spytał.

W przeciwieństwie do osady doktora Ramireza, w której tubylcy krzątali się od rana do wieczora, panowała tu grobowa cisza. Wieś sprawiała wrażenie wymarłej. Tylko unoszące się z palenisk smugi szarego dymu świadczyły, że ktoś tu jednak mieszka.

– Bardzo dziwne – powiedziała Gamay. – Wygląda tu jak po zarazie.

Paul otworzył schowek i wyjął plecak. Ramirez nalegał na nich, by wzięli od niego colta z długą lufą. Paul położył plecak między sobą i żoną, sięgnął do środka, rozpiął kaburę i poczuł krzepiącą twardość kolby.

– Zaraza nie jest tu najgroźniejsza – rzekł, spoglądając na ciche chaty. – Niepokoi mnie ten martwy Indianin z pirogi.

Widząc, że sięga do plecaka, Gamay również się zaniepokoiła.

– Jeżeli wysiądziemy z łodzi, możemy mieć kłopoty z powrotem. Zaczekajmy i zobaczmy, co się stanie – zaproponowała.

Paul skinął głową.

– Może mają sjestę. Obudźmy ich. – Przyłożył dłonie do ust i głośno zawołał: – Halooo!

Odpowiedziało mu tylko echo. Ponowił próbę. Żadnego ruchu.

– Mocno śpią, jeśli nie słyszą takiego ryku – powiedziała ze śmiechem Gamay.

– Niesamowite. – Paul potrząsnął głową. – Tu jest za gorąco. Pójdę się rozejrzeć. Osłonisz mnie?

– Jedną rękę będę trzymać na armacie doktora Ramireza, a drugą na rozruszniku. Tylko nie strugaj bohatera.

– Przecież mnie znasz. Jakby co, biorę nogi za pas.





Trout stanął na pokładzie. Polegał całkowicie na żonie. Odkąd w dzieciństwie w Racine ojciec nauczył ją strzelać do rzutków, posługiwała się wybornie każdą bronią. Jego zdaniem, trafiłaby w oko skaczącą tropikalną pchłę. Przyjrzał się wiosce, zszedł na brzeg i nagle zatrzymał się w pół kroku. W ciemnym wejściu do największej chaty coś się poruszyło. Wyjrzała z niej jakaś twarz i zniknęła. Pojawiła się jeszcze raz, cofnęła i po kilku sekundach ukazał się mężczyzna. Skinął ręką, wykrzyknął jakieś pozdrowienie i ruszył ku nim w dół po stoku.

Kiedy dotarł nad brzeg, otarł spoconą twarz jedwabną chustką. Był potężny, a słomkowy kapelusz z szerokim rondem i płaskim denkiem jeszcze dodawał mu wzrostu. Workowate białe bawełniane spodnie przytrzymywała na wydatnym brzuchu nylonowa linka, a białą koszulę z długimi rękawami miał zapiętą pod samą grdykę. W monoklu, który nosił w lewym oku, odbiło się słońce.

– Szanowanie – powiedział po angielsku z lekkim obcym akcentem. – Witam w Paryżu lasu tropikalnego.

– A gdzie wieża Eiffela? – spytał od niechcenia Paul, spoglądając ponad jego ramieniem na żałosne skupisko chat.

– Ha! ha! Wieża Eiffla. Paradne! To pan nie wie? Niedaleko Łuku Triumfalnego.

Po długiej żegludze w takim upale Trout nie miał ochoty na żarty.

– Szukamy pewnego Holendra – powiedział.

Mężczyzna zdjął kapelusz, odsłaniając łysinę okoloną strzechą siwych włosów.

– Do usług – rzekł. – Ale nie jestem Holendrem. – Zaśmiał się. – Kiedy przed siedmioma laty przybyłem w to zakazane miejsce, przedstawiłem się jako góral – Hochldnder. Jestem Niemcem. Nazywam się Dieter von Hoffman.

– Paul Trout, a to moja żona, Gamay.

Hoffman skierował na nią monokl.

– Piękne imię dla ślicznej kobiety – powiedział szarmancko. – Niewiele tu mamy białych niewiast, a zwłaszcza urodziwych.

Na pytanie Gamay, dlaczego w wiosce jest tak cicho, Dieter odpowiedział:

– Zaleciłem mieszkańcom, żeby się schowali. Ostrożność wobec obcych nigdy nie zawadzi. Wyjdą, kiedy zobaczą, że nie macie złych zamiarów. Co was sprowadza do naszej biednej wioski?

– Przypłynęliśmy na prośbę doktora Ramireza. Jesteśmy z NUMA, Narodowej Agencji Badań morskich i Podwodnych, badamy zwyczaje delfinów rzecznych – odparła Gamay. – Zatrzymaliśmy się u niego. Poprosił, byśmy go wyręczyli.

– Za pośrednictwem dżunglowego telegrafu doszła mnie wieść, że w pobliżu przebywa para naukowców ze Stanów. Ale nawet nie śniłem o tym, że zaszczycą mnie państwo wizytą. A jak się ma szanowny doktor Ramirez?

– Chciał przyjechać, ale nie mógł, bo zwichnął nogę w kostce.

– Szkoda. Chętnie bym go zobaczył. Wprawdzie od dawna nie miałem gości, ale gości

Wymieniwszy spojrzenia, mówiące, że trzeba zachować czujność, Troutowie wysiedli z łodzi. Gamay przewiesiła plecak z rewolwerem przez ramię i ruszyli ku stojącym półkolem chat na szczycie pagórka. Na okrzyk Dietera w nieznanym języku ze wszystkich stron pojawili się Indianie, Indianki i indiańskie dzieci i stanęli w karnym milczeniu. Dieter wydał następny rozkaz i zabrali się do zajęć. Paul i Gamay ponownie wymienili spojrzenia, widząc, jak Niemiec komenderuje tubylcami.

Z największej chaty wyszła Indianka ze spuszczoną głową. W przeciwieństwie do reszty kobiet, osłoniętych jedynie przepaskami, kształtne ciało miała owinięte czerwonym, maszynowo tkanym sarongiem. Dieter mruknął coś i zniknął w chacie.

Przed chatą stał daszek ocieniający prymitywny stół i stołki zrobione z pniaków. Dieter wskazał je gościom, usiadł na jednym z nich i zdjął słomkowy kapelusz. Otarł spoconą głowę chustką i rzucił w otwarte drzwi chaty rozkaz.

Wyszła z niej Indianka, niosąc na tacy trzy kubki zrobione z kawałków wydrążonych konarów drzew. Postawiła je i, nie podnosząc głowy, z szacunkiem stanęła kilka kroków dalej.

– Za nową znajomość – powiedział gospodarz, energicznie wznosząc kubek, w którymś coś wyraźnie zastukało. – Tak jest – potwierdził. – Ten przemiły stukot wydają kostki lodu. Dzięki cudom współczesnej nauki mam tu przenośny zamrażalnik na benzynę i nie muszę żyć tak, jak ci brązowoskórzy potomkowie Adama i Ewy.

Jednym haustem opróżnił kubek do połowy.

Troutowie łyknęli ostrożnie i stwierdzili, że trunek jest chłodny, ożywczy i mocny.

– Doktor Ramirez powiedział nam, że jest pan kupcem. Czym pan handluje? – spytała Gamay.

– Wiem, że dla postro