Страница 37 из 40
O tym, co było na przyjęciu, dowiedziałem się po świętach. Mały Eddie wszystko mi opowiedział.
– Christine popłakała się przez to, że nie przyszedłeś.
– Kto taki?
– Christine. Ta mała, ładniutka Meksykanka.
– Która?
– Ta, co pracuje w tylnym rzędzie. Na montażu.
– Nie piernicz!
– Naprawdę. Płakała i płakała. Ktoś narysował twój portret. Bardzo duży. Miałeś na nim tę swoją capią bródkę. Powiesili go na ścianie, a pod spodem napisali: „Dajcie mi jeszcze kielicha”.
– Przykro mi, stary. Obowiązki mnie zatrzymały.
– No, dobra. Twoja strata. Ona w końcu przestała się wściekać i zaczęła ze mną tańczyć. Popiła sobie nieźle, ciastkami nawet rzucała. A potem zalała się jeszcze bardziej i tańczyła ze wszystkimi czarnymi chłopakami. Tańczy to ona bardzo seksownie. A potem poszła do domu z Aniołem.
– Anioł wsadził jej pewnie kciuk w oko – burknąłem.
W przededniu Nowego Roku, po przerwie popołudniowej, przywołał mnie Morris.
– Chcę z tobą pomówić – powiedział.
– Słucham?
– Chodź na bok.
Zaprowadził mnie w jakiś ciemny kąt, za stertę kartonów.
– Słuchaj, będziemy musieli cię zwolnić.
– Dobra. Ostatni dzień dziś robię?
– Tak.
– Będziecie mieli gotowy czek?
– Nie. Wyślemy go pocztą.
– W porządku.
83
Wytwórnia National Bakery Goods mieściła się w pobliżu. Dali mi biały kitel i szafkę na ubranie. Produkowali herbatniki, biszkopty, ciastka i temu podobne słodkości. Ponieważ podałem w kwestionariuszu, iż mam za sobą dwa lata koledżu, zatrudniony zostałem jako „Kokosowy”. Kokosowy stał na podwyższeniu, wygarniał z beczki szuflą zmielony kokos i wsypywał białe wiórki do maszyny. Maszyna robiła całą resztę: wypluwała wiórki na ciastka i i
To była moja druga noc. Wtedy właśnie się to zdarzyło. Powoli, zrazu nieśmiało, kilka dziewcząt zaczęło śpiewać: Och, Henry! Och, Henry! Jak ty umiesz kochać. Och, Henry! Och, Henry! Zaraz zacznę szlochać. Coraz więcej ich się dołączało. Wkrótce śpiewały już wszystkie. Pewien byłem, że to mnie dedykują ten śpiew.
Wyleciał z wrzaskiem nadzorca:
– Dobra, dziewczyny! Dosyć już tego!
Spokojnie, jakby nigdy nic, zagłębiłem szuflę w kokosowych wiórach. Z tym też trzeba się było pogodzić…
Przepracowałem tam ze dwa lub trzy tygodnie, gdy którejś nocy, pod koniec zmiany, zadzwonił dzwonek. Z głośnika odezwał się głos: „Wszyscy mężczyźni proszeni są o przejście do tylnej części budynku”.
Podszedł do nas jakiś człowiek w garniturze.
– Skupcie się wokół mnie – powiedział.
W ręku trzymał podkładkę do pisania z przypiętą kartką. Mężczyźni otoczyli go ciasnym kręgiem. Wszyscy mieliśmy na sobie białe kitle. Stanąłem na samym brzegu, nie wpychając się do środka.
– Wchodzimy obecnie w okres zastoju oświadczył ów człowiek. – Z przykrością muszę was poinformować, że zmuszeni jesteśmy zwolnić was wszystkich do czasu, gdy zacznie się jakiś ruch. Ustawcie się przede mną w kolejce, a ja zapiszę wasze nazwiska, adresy i telefony. Gdy tylko sprawy przyjmą lepszy obrót, będziecie pierwszymi, którzy się o tym dowiedzą.
Mężczyźni zaczęli formować kolejkę, przepychając się i klnąc. Nie ustawiłem się w niej. Stałem z boku przyglądając się, jak moi towarzysze pracy posłusznie podają swe nazwiska i adresy. To są właśnie ludzie – myślałem – którzy pięknie tańczą na przyjęciach. Poszedłem na zaplecze, odwiesiłem do szafki swój biały kitel, zostawiłem szuflę opartą o drzwi i wyszedłem.
84
Hotel „Sans” był najlepszym hotelem w Los Angeles. Miał swoje lata, ale także styl i urok, jakich brakowało nowszym budowlom. Znajdował się dokładnie naprzeciw parku, w centrum.
Zasłynął dzięki organizowanym w nim zjazdom wielkiego biznesu oraz dzięki luksusowym kurwom o legendarnych niemal talentach, słynących z kolei z tego, że po lukratywnym wieczorze skło
Przydzielono mnie na rampę wyładowczą. Nawet rozładowywanie towarów odbywało się tu w wielkim stylu: na jedną ciężarówkę przypadało dziesięciu rozładowywaczy, podczas gdy naprawdę potrzebnych było co najwyżej dwóch. Do pracy zakładałem moje najlepsze ubranie. Nigdy nawet ręki nie przyłożyłem do tych wyładunków.
Wyładowywaliśmy – to znaczy oni wyładowywali – wszystko, co przychodziło do hotelu, a były to głównie produkty żywnościowe. Doszedłem do wniosku, że bogaci spożywają więcej homarów niż czegokolwiek i
– Lubisz takie rzeczy, no nie, Chinaski?
– Taak. Och, taak – śliniłem się, pożerając je wzrokiem.
Pewnego dnia jedna pani z hotelowego działu zatrudnienia wezwała mnie do siebie. Jej biuro mieściło się na tyłach rampy.
– Chciałabym zlecić ci prowadzenie biura w niedziele i święta, Chinaski.
– Co miałbym robić?
– Odbierać telefony i wynajmować niedzielnych pomywaczy.
– W porządku.
Pierwsza niedziela była przyjemna. Po prostu sobie tam siedziałem. Wkrótce zjawił się jakiś starszy facet.
– O co chodzi, kolego? – spytałem.
Miał na sobie drogi garnitur, pognieciony już teraz i brudny, z mankietami, które zaczynały się przecierać. W ręku trzymał kapelusz.
– Proszę mi powiedzieć – zaczął – czy nie potrzebujecie państwo kogoś, kto jest dobrym, interesującym rozmówcą? Kogoś, kto mógłby umilać gościom czas, konwersować z nimi? Mam sporą dozę czaru osobistego, opowiadam wyborne historie, potrafię ludzi rozśmieszyć.
– Taak?
– Ach, oczywiście.
– To mnie rozśmiesz.
– Och, nie do końca mnie pan zrozumiał. Potrzebna jest do tego właściwa oprawa, nastrój. Wie pan…
– Rozśmiesz mnie.
– Szanowny panie…
– Nie będzie z ciebie pożytku. Jesteś do niczego.
Pomywaczy wynajmowało się w południe. Wyszedłem przed biuro. Na rampie stało czterdziestu włóczęgów.
– No dobra! Potrzebnych pięciu porządnych do zmywania. Pięciu porządnych ludzi! Żadnych moczymordów, zboczeńców, komunistów i pedofilów! I każdy musi mieć kartę ubezpieczeniową z opieki społecznej! Uwaga! Podnieście karty do góry i trzymajcie je w powietrzu.
Nad głowami wyrósł las kart. Wymachiwali nimi.
– Hej! Ja mam kartę!
– Hej, kolego. Spójrz na mnie! Daj człowiekowi szansę!
Bez pośpiechu lustrowałem ich wzrokiem.
– Dobra! Ten, co ma poplamiony gównem kołnierzyk. – - Wskazałem palcem. – Wystąp!
– To nie gówno, proszę pana, to sos od pieczeni.
– Nie wiem, koleś. Wyglądasz mi na takiego, co często liże patelnie. Ale nie te od pieczenia mięsa.
– Ehehehe! – zarechotali menele. – Ehehehe!
– Dobra! Teraz mi jeszcze potrzeba czterech dobrych zmywaczy! Mam w ręku cztery miedziaki. Rzucę je w górę. Ci, którzy mi je przyniosą, będą dziś zmywać. Uwaga!