Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 42 из 47



Tak.

A zarazem nie. Bo okazało się, że film nie zdobył w Ca

A zatem Sara zaczęła sadzić nowe kwiaty i warzywa w naszym ogrodzie.

A naszych 5 kotów nie spuszczało z nas swoich pięknych ślepi.

43

Po Ca

Miałem w filmie niewielką rólkę. W jednej ze scen grałem stałego bywalca baru. Scenka była krótka. Mogła być dłuższa, ale większość materiału została wycięta. Pozwólcie, że wyjaśnię dlaczego. W scenie siedzę z dwoma i

– Słuchaj, Jon, czemu nie wkleisz z powrotem tego ujęcia? – zagadnąłem.

– Nie mogę. Wszyscy by pytali: „Kim jest, kurczę, ten facet?”

Statyści nie mają prawa do improwizacji.

W końcu jednak nadszedł dzień, kiedy przy filmie nie było już nic do roboty. Ustalono datę rozpowszechniania.

Któregoś wieczora, na tydzień przed premierą, Jon wpadł do nas. Usiedliśmy we troje.

– To co, napiszesz dla nas nowy scenariusz? Jak tylko dasz znać, będę gotów.

– Nie, Jon. Boję się Hollywood i tyle. Mam nadzieję, że tylko tyle.

– Co będziesz teraz pisał?

– Chyba powieść.

– O czym?

– Nigdy się o tym nie mówi na początku.

– Dlaczego?

– Bo to spuszcza powietrze z kół.

– Hank wiecznie kontroluje ciśnienie – dorzuciła Sara. – Nosi przy sobie mały czujniczek, którym bada swoje powieści.

– Sara nie kłamie… Słuchaj, Jon, czy odbędzie się premiera?

– Premiera? Nie, dlaczego?

– Nie będzie premiery? zdumiała się Sara. Nie wygłupiaj się!

– Jon – oświadczyłem – żądam premiery!

– Ty żądasz premiery? Nie wierzę! Po co?

– Po co? Dla jaj. Dla zabawy. Chcę zajechać białą, długą na kilometr limuzyną z szoferem, pełnym barkiem wina w najlepszym gatunku, kolorowym telewizorem, telefonem i zapasem cygar…

– Znakomity pomysł – poparła mnie Sara. – Francine na pewno będzie zachwycona.

– Dobra – obiecał Jon – zobaczę, co się da zrobić.

– Powiedz Friedmanowi, że to mu zrobi reklamę – poradziła Sara. – Powiedz, że mu wzrośnie dochód brutto.

– Będę nad tym pracował…

– I nie zapomnij o białej kilometrowej limuzynie – przypomniałem mu.

Jakimś cudem Jon dopiął swego. Nadszedł wieczór premiery. Sara szykowała się właśnie na górze, kiedy u wylotu podjazdu stanęła biała długaśna limuzyna. Okoliczne dzieciaki zdążyły ją już wypatrzyć; gromadziły się teraz na podwórku sąsiadów. Wyszedłem przed dom i skinąłem na szofera, żeby podjechał pod same drzwi.

– Hank, czy ty jesteś sławny? – zapytał jeden z dzieciaków.

– Sławny? O, tak, tak…

– Hank, możemy z tobą jechać?

– Nie będzie się wam podobało.

– Zobaczysz, że się nam spodoba.

Szofer zgasił silnik i wysiadł.

Uścisnęliśmy sobie dłonie.

– Jestem Frank – przedstawił się.

– A ja Hank.

– Pan jest tym pisarzem?

– Tak. Czytałeś coś z moich rzeczy?

– Nie.

– No cóż, ja też nie widziałem, jak prowadzisz samochód.

– Myli się pan. Przed chwilą pan widział, jak podjeżdżam pod dom.

– Coś takiego! Masz rację. Moja żona jeszcze się ubiera. Za, chwilkę będzie gotowa.





– Co pan pisze, proszę pana?

– Nie rozumiem. O co pytasz?

– Właśnie o to, proszę pana. Co pan pisze?

Koleś zaczął mnie trochę wpierniczać. Nie byłem przyzwyczajony do szoferów.

– Tego, no, piszę wiersze, opowiadania, powieści…

– No i napisał pan scenariusz, proszę pana.

– A, racja. Tak.

– O czym pan pisze, proszę pana?

– O czym?

– Tak, o czym?

– Eee, he, he, piszę o życiu, rozumiesz. Prosto z życia, rozumiesz?

– Moja mama mówi, że wypisuje pan same świństwa - oświadczyło jedno z dzieci, wystawiając głowę nad ogrodzeniem.

Szofer spojrzał na mnie spod oka.

– Proszę powiedzieć żonie, że czeka nas długa jazda. Nie wolno się nam spóźnić.

– Kto tak powiedział?

– Pan Friedman.

Wszedłem do domu.

– Sara, pospiesz się, limuzyna czeka… – wrzasnąłem.

– Przyjechał za wcześnie…

– Wiem, ale jest piątek wieczór i czeka nas długa droga.

– Zaraz schodzę. Nie denerwuj się. Zdążymy.

Otwarłem puszkę z piwem i włączyłem telewizor. Na kanale ESPN transmitowano turniej bokserski. Trzeba przyznać, że grzmocili się na potęgę. Zawodnicy mieli teraz lepszą kondycję niż w latach mojej młodości. Podziwiałem impet, z jakim walczyli, nie tracąc w ogóle sił. Mieli za sobą miesiące morderczych biegów i treningów halowych. A przed samym występem jeszcze ze dwa, trzy dni intensywnych ćwiczeń. Kondycja miała decydujące znaczenie. Talent i odwaga, niezbędne w boksie, bez kondycji nie liczyły się wcale.

Lubiłem oglądać boks. Przypominał mi trochę pisarstwo. Wymagał tych samych cech – talentu, kondycji i odwagi. Tyle że kondycja w pisarstwie była duchowa, umysłowa. Nigdy się nie jest pisarzem. Pisarzem trzeba zostać za każdym razem, kiedy człowiek siada do maszyny. A jak się już usiadło, to przestaje być takie trudne. Czasami największa trudność polega na znalezieniu odpowiedniego krzesła i na tym, żeby do niego dobrnąć. Kiedy indziej nie sposób na nim wysiedzieć. Różne rzeczy, jak to śmiertelnikowi, stają ci na drodze: drobne trudności, poważne trudności, nieusta

Na schodach pojawiła się Sara. Wyglądała jak bóstwo.

– Możemy iść.

Wyłączyłem telewizor. Wyszliśmy z domu. Przedstawiłem Sarze szofera.

– Sara! Sara! Sara! – rozwrzeszczały się dzieciaki. Dzieciaki lubiły Sarę.

– Weźmiesz nas z sobą, Sara?

– Musicie najpierw zapytać swoich mam – roześmiała się.

Mam? Czy nikt nigdy nie pyta ojców o zgodę?

Szofer pomógł nam wsiąść na tylne siedzenie. Limuzyna powoli ruszyła spod domu. Dzieciaki leciały za nami wzdłuż płotu. Niedługo umrę, psiakość, i przyjdzie dzień, kiedy połowa tych dzieciaków zasiądzie przy komputerach i zacznie płodzić jakieś żałosne wypociny.

Zjeżdżaliśmy po stromym stoku wzgórza. Odkorkowałem pierwszą butelkę wina. Napełniłem dwa kieliszki po brzegi.

– W twoje rączki perswaduję – zwróciłem się do Sary, trącając się z nią kieliszkiem.

– A ja w twoje – nie pozostała dłużna.

Włączyłem telewizor. Nie miał kanału sportowego, więc go wyłączyłem.

– Wiesz, jak tam dojechać? – spytała Sara szofera.

– O, tak…

Odwróciła się do mnie.

– Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że będziesz jechał limuzyną na premierę filmu, do którego napisałeś scenariusz?

– Nigdy. Cieszę się, że zdecydowałem się rozstać z moją ławką w parku.

– Lubię limuzyny. Fajnie jeżdżą, nie uważasz?

– Nie jeżdżą, tylko szybują. Diabelski szybowiec. Unosi nas do piekieł. Pozwól, że ci doleję.

– Świetne winko…

– O, tak…

Podjechaliśmy na północ Autostradą Portową, potem przerzuciliśmy się na Autostradę San Diego. W dalszym ciągu jechaliśmy na północ. Nienawidzę Autostrady San Diego, wiecznie panuje na niej tłok. Dotarło do mnie, że zaczyna lekko kropić.