Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 35 из 42



15

W windzie jadącej do góry byłem jedynym białym. Wokół mnie rozmawiano szeptem o awanturach na ulicy, odwracając się ostentacyjnie ode mnie. Czułem się nieswojo i dość osobliwie.

– Na rany Boga – rzucił przez białe siekacze kruczoczarny typ – no i jest ostra sprawa! Tamci zataczają się pijani! Wymachują butelkami whisky. Gliny przejeżdżają obok i nawet się nie zatrzymują. Te uwalone wywłoki nie przeszkadzają im! Oni im nie przeszkadzają! Ludzie w biały dzień jak oszaleli latają po ulicach z telewizorami, odkurzaczami i całym tym kramem… to jest ostra sprawa!

– Człowieku, masz rację.

– Czarni właściciele sklepów powywieszali w wystawach sklepów szyldy: „JESTEŚMY WASZEJ KRWI”. A biali robią to samo. Ale nasi nie dadzą się na to nabrać. Wszyscy doskonale wiedzą, które sklepy do kogo należą. Tych należących do BIAŁYCH należy unikać!

– Człowieku, i znowu masz rację.

Winda zatrzymała się na trzecim piętrze. Wysiedliśmy, każdy z nas poszedł w i

Parę dni później szef naszego urzędu miejskiego wygłosił przemówienie. Przez radio.

„Uwaga. Cała południowo – wschodnia część miasta została odcięta. System barykad uniemożliwia jakąkolwiek komunikację. Tylko osoby zamieszkujące te dzielnice, po okazaniu odpowiednich dokumentów, będą przepuszczane. Po godzinie 19.00 nie wolno opuszczać domów. Przejścia do zabarykadowanych części miasta będą zamknięte. Barykady rozciągają się od Indiana St. do Hoover Street i od Washington Boulevard do 135 Place. Wszyscy pracownicy mieszkający w południowo – wschodniej części miasta, mogą opuścić stanowiska pracy i udać się już do domów”.

Wszyscy zaczęli gadać. Czarni porzucali pracę i wychodzili. Zostało nas paru. Oznaczało to kolejne godziny nadliczbowe.

Wychodzący stemplowali swoje karty pracy i opuszczali budynek. Postanowiłem zrobić to samo.

– Hej, ty! A ty dokąd?! – krzyknął jeden z pilnowaczy.

– Nie słyszał pan komunikatu – ja mu na to.

– Głuchy to ja nie jestem, ale pan nie jest… przecież nie!

Lewą ręką chwyciłem torbę.

– Co nie jestem? Co nie jestem?

Spojrzał na mnie.

– I co ty możesz wiedzieć, BLADZIUCHU!!!

Wyciągnąłem kartę, podstemplowałem w drzwiach wyjściowych i wyszedłem.

16

Bunt rozlazł się po kościach, dziecko uspokoiło się, a ja wypracowałem, w mozole, metodę unikania Janko i jego monologów. Tylko zawroty głowy dręczyły mnie zawzięcie i uporczywie. Lekarz zaaplikował mi długookresową kurację pastylkami librium. Pomagały, ale cud nie następował. Podczas którejś z nocnych szycht, wstałem i poszedłem napić się wody. Wróciłem, odwaliłem kawał roboty, po czym zrobiłem sobie regulaminową przerwę w pracy. Dziesięć minut wolnego! Po trzydziestu minutach zapieprzania! Kiedy zasuwałem odświeżony po tym parominutowym nieróbstwie, przybiegł do mnie Chambers, jasnokakaowy murzyn.

– Chinaski! Tym razem ukręciliście sobie stryczek na własny łeb! Przez czterdzieści minut nie było was na stanowisku!

Parę dni temu Chambers zwalił się nagle na podłogę, zaczął machać nogami i łapami wokół siebie, a z ust ciekła mu gęsta piana. Przyjechało pogotowie i wynieśli go na noszach. Następnego dnia, jakby nigdy nic, pojawił się znowu. W tym swoim pierdolonym krawacie, ale za to w nowej koszuli. A teraz próbuje grać ze mną w bambuko!

– Może pan się skupi przez chwilę, Chambers, i przez chwilę, nie dłużej, pozwoli popracować swoim własnym szarym komórkom. Wypiłem łyk wody, wróciłem do pracy, przepracowałem trzydzieści minut i zrobiłem sobie przerwę. Nie było mnie tu, w tym miejscu, tylko przez dziesięć minut!

– Ukręciliście sobie stryczek na własny czerep, Chinaski! Nie było cię tu przez czterdzieści ostatnich minut. Siedmiu świadków może to potwierdzić.

– Tylko siedmiu?



– Dokładnie siedmiu! TAK JEST!

– Powtarzam jeszcze raz, przerwa trwała tylko dziesięć minut!

– Chinaski, teraz mamy pana! I dobierzemy się do pańskiego tyłka!

Nie chciałem już więcej słuchać ani tego bełkotu, ani oglądać tej facjaty, ani paprać się w takiej plugawej intrydze.

– W porządku. Nie było mnie przez czterdzieści minut. Proszę to zanotować w tym pańskim kapowniku. I proszę dobrać mi się do tyłka!

Chambers ulotnił się.

Po kilkunastu minutach pojawił się jednak znowu, tym razem w towarzystwie szefa dozoru, szczupłego małego chłopaka z małymi kępkami siwych włosów za uszami. Popatrzyłem na nich, a potem bezczelnie odwróciłem się, dalej sortując przesyłki.

– Panie Chinaski, zakładam, że znane są panu przepisy regulujące pracę na poczcie. Każdy zatrudniony tutaj ma prawo do dwóch dziesięciominutowych przerw, pierwsza przed główną pauzą przeznaczoną na spożywanie posiłków, a druga po głównej pauzie przeznaczonej na spożywanie posiłków. To jest panu gwarantowane przez Zarząd Poczty Amerykańskiej. Dwie przerwy po dziesięć minut! Te dziesięć minut…

– NA RANY CHRYSTUSA! – strzeliłem przesyłkami o blat. – Przyznałem się już do tych czterdziestu minut, ale tylko dlatego, żeby ten nadłamany kutas dał mi święty spokój i odwalił się ode mnie. Ale ten namolny, nadłamany kutas pojawił się znowu i bruździ dalej! Cofam wszystko, co powiedziałem! Opuściłem to miejsce tylko na dziesięć minut! A teraz chcę zobaczyć tych siedmiu świadków. Dawać mi ich tutaj!

Dwa dni później byłem na torze wyścigowym. Rozglądałem się po twarzach tych wszystkich małych kombinatorów, i nagle dostrzegłem białe, znane mi uzębienie i znaną mi szerokość i serdeczność „przyjaznego uśmiechu,” a także gapiące się na mnie ślepka. Zaraz! Zaraz! Kogo przypominały mi te szeregi białych trzonowych? Popatrzyłem jeszcze raz. To był Chambers, stojący w kolejce do automatu z kawą i mrugającymi gałami. Do mnie. Wstałem z krzesła, trzymając piwo w ręku podszedłem do kosz na śmieci i nie odrywając od niego oczu splunąłem tak głośno i tak obficie, jak tylko mogłem. Wyszedłem z baru. Od tego czasu Chambers nie wyrażał już nigdy więcej ochoty, żeby dobrać się do mojego tyłka.

17

Dziecko pełzało po całym mieszkaniu i odkrywało świat. W nocy spało razem z nami. Pod kołdrą było więc nas teraz troje. Kot też nie chciał rezygnować ze swoich przywilejów. Często w nocy siadałem na łóżku i mówiłem sobie: „Ale ci przyszło, musisz wykarmić teraz te trzy gęby”. Lubiłem się wpatrywać w tę całą trójkę.

Dwa razy, jeden za drugim, zastawałem rano, po powrocie z pracy, siedzącą w łóżku Fay, studiującą gazety, a szczególnie strony z mieszkaniami do wynajęcia.

– To wszystko jest tak cholernie drogie – wzdychała.

– A jak może być inaczej – odpowiadałem.

Kiedyś, kiedy tak siedziała wśród tych gazet, zapytałem ją nagle:

– Wyprowadzasz się?

– Tak.

– W porządku. Jak chcesz mogę ci w tym nawet pomóc. Pojedziemy jutro samochodem, może coś znajdziemy w tej dzielnicy.

Zobowiązałem się do łożenia określonej, miesięcznie płatnej sumy na dziecko. Fay zaakceptowała to.

Ona zabierała dziecko, a ja zostawałem z kotem.

Szybko i bez problemów znaleźliśmy pokój, osiem czy dziesięć ulic dalej od miejsca, gdzie teraz mieszkaliśmy.

Pomogłem im w przeprowadzce, pożegnałem obie panie i wróciłem do siebie. Marinę odwiedzałem dwa czy trzy razy w tygodniu, czasami nawet i cztery. Czułem, że jeśli będę mógł odwiedzać dziecko, fakt ich wyprowadzki nie będzie zbyt boleśnie wpływał na samopoczucie porzuconego ojca.

Fay ciągle jeszcze ubierała się na czarno, protestując w ten sposób, ciągle jeszcze, przeciwko wojnie. Namiętnie uczestniczyła w pokojowych demonstracjach, również w love – ins, zaciekle organizowała wieczory poetyckie, odwiedzała to swoje wieczorne i wieczne już kursy nauki „pisarstwa,” a także aktywnie pracowała na rzecz partii komunistycznej. Jednakoż najchętniej przesiadywała godzinami w jednej z tych bardzo modnych hippisowskich kawiarni. Dziecko zawsze zabierała ze sobą. Jeśli zostawała w domu, co zdarzało się bardzo rzadko, paliła dziesiątki papierosów, z nosem w ulotkach i odezwach. Czarna bluzka coraz bardziej była upstrzona niezliczonymi plakietkami i znaczkami, mającymi oznaczać protest, sprzeciw, opór i rewolucję. Aż tu pewnego dnia, zupełnie dla mnie nieoczekiwanie, drzwi do mieszkania nie były zamknięte, a ja zobaczyłem Fay jedzącą jogurt z pestkami słonecznika. Nauczyła się piec chleb, ale nie był to rekord świata.