Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 90 из 91



— Andriucha! — zawołał Izia znajomym, nieprzyjemnym tonem. — A może łykniemy?

Byli na samym szczycie wysokiego wzgórza. Z lewej strony, tam gdzie urwisko, wszystko pokrywała gęsta zasłona kodującego się pyłu. Z prawej natomiast przejaśniło się i widać było Żółtą Ścianę, nie równą i gładką, jak w Mieście, lecz pomarszczoną i pofałdowaną jak kora olbrzymiego drzewa. W dole przed nimi zaczynało się równe jak stół, białe, kamie

— Coś nowego. — Andrzej zmrużył oczy. — Popatrz, lity kamień…

— Co? Tak, chyba tak… Słuchaj, daj no się napić — cztery godziny już minęły…

— Dobra — zgodził się Andrzej. — Tylko najpierw zejdźmy.

Zeszli ze wzgórza, uwolnili się od postronków i Andrzej wyciągnął ze swojego wózka rozpalony kanister. Kanister zaczepił się najpierw o pasek automatu, potem o plecak z resztkami sucharów, ale Andrzej i tak w końcu go wyciągnął, wsadził miedzy kolana i odkorkował. Izia podrygiwał obok, trzymając w gotowości dwa plastikowe kubeczki.

— Wyjmij sól — polecił Andrzej. Izia przestał podrygiwać.

— Daj spokój… — jęknął. — Po co? Chodź, tak machniemy…

— Bez soli nie dostaniesz — powiedział Andrzej zmęczonym głosem.

— To zróbmy tak… — Izi przyszła do głowy nowa myśl. Postawił kubeczki na kamieniu i pogrzebał w swoim wózku. — Najpierw zjem swoją sól, a potem popiję wodą.

— O Boże — powiedział wstrząśnięty Andrzej. — No dobra, rób jak chcesz.

Nalał po pół kubka gorącej, pachnącej żelazem wody, wziął od Izi torebkę z solą i powiedział:

— Dawaj język.

Wysypał odrobinę soli na gruby, obłożony język Izi i patrzył, jak ten, krzywiąc się i dławiąc, chciwie wyciąga rękę po kubek. Sam posolił swoją wodę i zaczął ją pić małymi, skąpymi łyczkami, jak lekarstwo, bez żadnej przyjemności.

— Dobre! — powiedział Izia, pochrząkując. — Tylko mało. No nie?

Andrzej kiwnął głową. Wypita woda od razu zmieniła się w pot, w ustach przez cały czas było tak samo sucho, żadnej ulgi. Podniósł kanister, sprawdzając, ile im jeszcze zostało. Na kilka dni pewnie starczy, a potem… Potem znowu coś się znajdzie, powiedział do siebie ze złością. Eksperyment to Eksperyment. Żyć nie pozwolą, ale umrzeć też nie… Rzucił okiem na rozciągającą się przed nimi białą, dyszącą żarem równinę, przygryzł suchą wargę i zaczął ustawiać kanister w wózku. Izia usiadł i na nowo przywiązał swoją podeszwę.

— Wiesz co — wysapał — to rzeczywiście jest jakieś dziwne miejsce… Czegoś takiego sobie nie przypominam… — Popatrzył na słońce, osłaniając oczy dłonią. — W zenicie — powiedział. — Słowo daję, w zenicie. Coś się będzie działo… Wyrzuć w cholerę to żelastwo, po co się z tym szarpiesz?

Andrzej stara

— Gdyby nie to żelastwo, nasze kości leżałyby teraz za Pawilonem — przypomniał.





— E tam, za Pawilonem! — sprzeciwił się Izia. — Od tamtej pory minęło pięć tygodni i nawet muchy nie spotkaliśmy…

— Nie ma o czym gadać. Nie ty go będziesz nosił… Idziemy.

Kamie

Bardzo podobnym białym kamieniem były wyłożone piwnice w Wieży. Tylko że tam było chłodno i panował półmrok, a wzdłuż ścian stały kartonowe pudła z artykułami żelaznymi. Zawierały gwoździe, sworznie wszelkich rozmiarów, wkręty, puszki z klejami i śrubami, butelki z różnokolorowymi lakierami, narzędzia stolarskie i ślusarskie, zawinięte w zatłuszczony papier łożyska kulkowe… Do jedzenia nie znaleźli nic, ale w kącie, z zardzewiałej, sterczącej ze ściany rury ciekł cienki strumyczek zimnej i niewiarygodnie smacznej wody.

…No dobrze, wszystko to pięknie — powiedział Andrzej, po raz dwudziesty podsuwając kubek pod strumyczek. — Ale jedno mi się w twoim systemie nie podoba. Nie lubię, jak się dzieli ludzi na ważnych i nieważnych. To niesłuszne. Wstrętne. Stoi sobie świątynia, a dookoła niej bezmyślne bydło. „Człowiek to dusza obarczona trupem!” Załóżmy, że tak jest rzeczywiście. Ale to i tak jest niesłuszne. Trzeba to zmienić…

…A czyja mówię, że nie trzeba?! — wykrzyknął Izia. — Oczywiście, byłoby miło, gdyby dało się ten porządek zmienić. Tylko jak? Wszystkie podejmowane dotąd próby zmiany tej sytuacji, wyrównania ludzkiego pola, postawienia wszystkich na jednym poziomie, żeby wszystko było prawidłowo i sprawiedliwie, wszystkie te usiłowania kończyły się zniszczeniem świątyni, żeby nie górowała nad tłumem, i odrąbaniem za bardzo wystających głów. I koniec. I nad wyrównanym polem błyskawicznie, jak złośliwy guz, zaczynała rosnąć cuchnąca piramida nowej politycznej elity, jeszcze ohydniejszej od starej… A i

…Wiem — powiedział Andrzej. — Ale to i tak obrzydliwe. Każda elita jest obrzydliwa…

…No, mój drogi! — sprzeciwił się Izia. — Gdybyś powiedział, że obrzydliwa jest każda elita władająca losami i życiem i

…Tak, być może — powiedział Andrzej. — Być może tak właśnie jest. Ale i tak ta idea jeszcze nie jest moją ideą!…

Andrzej zatrzymał się i złapał Izie za rękaw. Izia od razu otworzył oczy i zapytał przestraszony:

— Co? Co się stało?

— Cicho — powiedział Andrzej przez zęby.

Coś przed nimi było. Coś szło — nie pełzło, nie wiło się tuż nad kamieniami. Szło poprzez to wszystko. Im na spotkanie.

— Ludzie! — zawołał Izia z zachwytem. — Słuchaj, Andrzej, to ludzie!

— Cicho, bydlaku — wyszeptał Andrzej.

Sam już wiedział, że to ludzie. Albo człowiek… Nie, zdaje się, że dwoje… Stanęli. Pewnie też już ich zauważyli… I znowu nic nie widać przez ten przeklęty pył.

— No proszę! — Izia triumfował. — A ty cały czas jęczałeś, że zdechniemy…