Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 88 из 91



…Wszystko na świecie jest gówno warte, powiedział Izia. (To było w Kryształowym Pałacu, dopiero co zjedli po kawałku kury, pieczonej pod ciśnieniem, i teraz leżeli na kolorowych, sztucznych materacach na brzegu basenu z przezroczystą, podświetlaną wodą.) Wszystko na świecie jest gówno warte, powiedział Izia, grzebiąc w zębach stara

…Nie, skąd, wcale jej nie pił. Dopiero teraz by pił. O Boże, i to jak by pił! Cały basen by wypił, nic Izi nie zostawił, niech szuka tego swojego rezerwuaru…

Z prawej strony, zza szarożółtych kłębów pyłu wyjrzały jakieś ruiny — na wpół zawalona ściana, najeżona zakurzonymi roślinami, i pozostałości po niezgrabnej, czworokątnej wieży.

— No proszę — powiedział Andrzej zatrzymując się. — A ty ciągle: nikt przed nami…

— Nigdy tego nie mówiłem, do diabła! — wysyczał Izia. — Mówiłem…

— Słuchaj, a może rezerwuar jest właśnie tutaj?

— Bardzo możliwe.

— Chodźmy zobaczyć.

Zrzucili postronki i poczłapali w stronę ruin.

— Ha! — wykrzyknął Izia. — Normańska twierdza! Dziewiąty wiek…

— Woda, szukaj wody — powiedział Andrzej.

— Idź do diabła ze swoją wodą! — zawołał Izia. Oczy mu się rozszerzyły, wyszły na wierzch, dawno zapomnianym gestem sięgnął ręką pod brodę w poszukiwaniu brodawki. — Normanowie… — mamrotał. — No, no.. Ciekawe, jak ich tu ściągnęli?

Zaczepiając łachmanami o ciernie, pokonali wyłom w murze. Wiatr ucichł. Na czworokątnym, gładkim placu wznosił się niski budynek z zawalonym dachem.

— Związek miecza i gniewu… — mamrotał Izia, szybko zmierzając w kierunku drzwi. — A ja przez cały czas nie mogłem zrozumieć, co to za związek… skąd tu jakiś miecz… Ale kto by przypuszczał?…

W budynku panowało całkowite spustoszenie. Całkowite i pradawne. Starożytne. Zwalony strop przemieszał się z kawałkami zgniłych desek — pozostałościami po długim stole. Wszystko tu było zakurzone, spróchniałe, zbutwiałe. Wzdłuż ściany po lewej stronie ciągnęły się zakurzone i zbutwiałe ławy. Cały czas mamrocząc coś pod nosem, Izia zaczaj grzebać w tym truchle, a Andrzej wyszedł na zewnątrz i obszedł dom dookoła.

Bardzo szybko znalazł to, co kiedyś mogło być rezerwuarem — ogromny, wyłożony kamie

Przez kilka minut, sapiąc i zalewając się potem, wściekle rył nożem i paznokciami skamieniałą glinę, odgrzebywał okruchy, znowu rył, a potem, chwytając rękami za grubą nasadę korzenia — chłodną, wilgotną, mocną— zaczaj silnie, ale ostrożnie ciągnąć, żeby, nie daj Boże, nie złamać korzenia gdzieś pośrodku.

Korzeń był ogromny — z siedemdziesiąt centymetrów długości, gruby jak pięść, biały, czysty, połyskliwy. Przyciskając go obiema rękami do policzka, Andrzej poszedł do Izii. Po drodze nie wytrzymał: wpił się zębami w chrzęszczącą soczystość i zaczął z rozkoszą żuć. Starał się nie spieszyć, starał się przeżuwać jak można najdokładniej, żeby nie zmarnować ani jednej kropli tej cudownej, miętowej goryczy, od której w ustach i w całym ciele robiło się świeżo i chłodno jak w lesie nad ranem, i rozjaśniał się umysł. I nie trzeba już niczego się bać, można przesuwać góry…

Siedzieli potem na progu domu i radośnie wgryzali się, chrzęścili i ciamkali, mrugając do siebie wesoło z pełnymi ustami. Wiatr, rozczarowany, wył nad ich głowami i nie mógł ich dosięgnąć. Jeszcze raz go oszukali — nie będzie się zabawiał ich kośćmi na nagiej glinie. Teraz znowu mogli się z nim zmierzyć.

Wypili po dwa łyki z gorącego kanistra, zaprzęgli się do wózków i poszli dalej. Szło się zupełnie inaczej, lekko, Izia już nie zostawał w tyle, maszerował obok, klapiąc na wpół oderwaną podeszwą.

— Znalazłem tam jeszcze jeden krzaczek — powiedział Andrzej. — Mały. W drodze powrotnej…





— Niepotrzebnie. Trzeba było zjeść.

— Jeszcze ci mało?

— A po co ma się dobro marnować?

— Nie zmarnuje się — odparł Andrzej. — W drodze powrotnej się przyda.

— Nie będzie przecież żadnej drogi powrotnej!

— Tego jeszcze nie wiadomo — powiedział Andrzej. — Powiedz mi lepiej, będzie jeszcze woda?

Izia zadarł głowę i popatrzył na słońce.

— W zenicie — oświadczył. — Albo prawie w zenicie. A pan jak uważasz, panie astronom?

— Tak jakby.

— Zaraz zacznie się najbardziej interesujący odcinek.

— A co tu może być interesującego? Powiedzmy, że przejdziemy przez punkt zerowy, powiedzmy, że dojdziemy do Antymiasta…

— Skąd wiesz?

— O Antymieście?

— Nie. Dlaczego myślisz, że tak po prostu przejdziemy i pójdziemy dalej?

— Wcale o tym nie myślę — powiedział Andrzej. — Myślę o wodzie.

— Panie Boże ratuj! W punkcie zero jest początek świata, rozumiesz? A on o wodzie!…

Andrzej nie odpowiedział. Zaczęło się podejście pod kolejny pagórek, szło się coraz trudniej, postronki wrzynały się w ciało. Niezły taki żeń-śzeń, pomyślał Andrzej. Skąd my o nim wiemy? Pak opowiadał? Zdaje się, że tak… A, nie! Wywłoka kiedyś przywlokła do obozu kilka korzeni i zaczęła jeść, a żołnierze jej zabrali i też spróbowali. Tak. Potem wszyscy chodzili napuszeni i kotłowali Wywlokę do samego rana… A Pak dopiero potem opowiedział, że ten ichni żeń-szeń, tak jak i prawdziwy żeń-szeń, trafia się bardzo rzadko. Rośnie tam, gdzie kiedyś była woda, i doskonale regeneruje siły. Tylko że nie można go przechowywać, trzeba zjeść natychmiast, bo po godzinie, albo nawet wcześniej, korzeń więdnie i robi się niemal trujący.. Obok Pawilonu było mnóstwo tego żeń-szenia, cały ogród… No, tam to się go najedliśmy do woli, Izi wszystkie wrzody zagoiły się w ciągu jednej nocy. Pod Pawilonem było dobrze. A Izia przez cały czas rozprawiał o gmachu kultury…

…Wszystko i