Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 5 из 91



— Wiesz, co to było? Małpy! Łajzy przeklęte! Początkowo Andrzej go nie zrozumiał, potem zrozumiał, ale nie uwierzył.

— Tak? — zapytał, zszedł na stopnie i wyjrzał zza kabiny.

To były rzeczywiście małpy. Bardzo duże, bardzo kosmate i bardzo rozzłoszczone, ale nie diabły i nie zjawy, tylko zwykłe małpy. Andrzeja zalało gorąco ze wstydu i ulgi. W tym momencie coś ciężkiego i twardego trzasnęło go prosto w ucho, tak że drugim uchem przydzwonił w dach kabiny.

— Wszyscy do samochodów! — ryknął ktoś na przedzie rozkazująco. — Przestańcie panikować! To pawiany! Spokojnie! Do samochodów i wsteczny!

W kolumnie panowało istne piekło. Strzelały tłumiki, zapalały się i gasły światła, ryczały silniki, kłęby siwego dymu wznosiły się ku czarnemu niebu. Z ciemności wyłoniła się twarz ubrudzona czymś czarnym i błyszczącym, czyjeś ręce chwyciły Andrzeja za ramiona, potrząsnęły nim jak szczeniakiem i wepchnęły bokiem do szoferki. Jednocześnie ciężarówka z przodu wrzuciła wsteczny i z chrzęstem wjechała im w chłodnicę, a ciężarówka z tyłu szarpnęła do przodu i uderzyła w maskę jak w tamburyn, aż zagrzechotały kubły. Izia szarpał go za ramię i pytał: „Umiesz prowadzić samochód czy nie? Andrzej! Umiesz?”; z kłębów siwego dymu ktoś rozdzierająco wył: „Mordują! Ratunku!”; rozkazujący głos ciągle ryczał: „Przestańcie panikować! Ostatni samochód, wsteczny! Szybko!”; z góry, z prawej i z lewej sypał się grad różnych twardych rzeczy, coś uderzało w maskę, bębniło w kubły, tłukło w szyby; nieprzerwanie jęczały klaksony; a przez cały czas narastało wstrętne, miauczące wycie.

Izia powiedział nagle: „No, to ja idę…” i wyszedł z kabiny osłaniając głowę rękami. O mało nie wpadł pod pędzący w stronę miasta samochód — wśród podskakujących kubłów mignęła wykrzywiona twarz liczącego. Potem Izia zniknął i pojawił się Donald — bez kapelusza, obszarpany, cały w błocie. Rzucił na siedzenie pistolet, usiadł za kierownicą, włączył silnik i, wysuwając się z szoferki, wrzucił wsteczny.

Najwidoczniej udało się zaprowadzić jako taki porządek: paniczne wrzaski ucichły, silniki pracowały i cała kolumna powoli się wycofywała… Chyba nawet kamie

Ciężarówka jechała coraz szybciej. Znowu zabuksowała w błotnistym dole, wyskoczyła na ulicą i skręciła. Donald ze zgrzytem zmienił bieg, dodał gazu, zatrzasnął drzwi i odchylił się na siedzenie. Przed nimi skakały w ciemnościach czerwone ogniki pędzących samochodów.

Urwaliśmy się, pomyślał z ulgą Andrzej i ostrożnie pomacał ucho. Spuchło i pulsowało. A niech to — pawiany! Skąd one się wzięły? Takie ogromne… i w takiej ilości!… Nigdy u nas nie było żadnych pawianów… jeśli oczywiście nie liczyć Izi Katzmana. I dlaczego właśnie pawiany? Dlaczego nie tygrysy?… Pokręcił się na siedzeniu, ciężarówką zatrzęsło, Andrzej podskoczył i z rozpędu usiadł na czymś twardym, nieznajomym. Wsunął pod siebie rękę i wyciągnął pistolet. Przez chwilę przyglądał się, nic nie rozumiejąc. Pistolet był czarny, nieduży, z krótką lufą i żłobkowaną rękojeścią. Donald powiedział nagle:

— Niech pan uważa. Proszę mi go oddać.

Andrzej oddał mu pistolet i patrzył, jak Donald schyla się i wsuwa broń do tylnej kieszeni kombinezonu. Nagle poczuł, że się poci.

— Więc to pan tam… strzelał? — zapytał ochryple.

Donald nie odpowiedział. Migał jedynym ocalałym reflektorem, wymijając kolejną ciężarówkę. Przez skrzyżowanie przemknęło przed samą chłodnicą kilka pawianów z podwiniętymi ogonami, ale Andrzej nie zwracał na nie uwagi.

— Skąd ma pan broń, Don?

Donald znowu nie odpowiedział, zrobił tylko dziwny gest — spróbował naciągnąć na oczy nie istniejący kapelusz.

— No więc tak, Don — powiedział zdecydowanie Andrzej. — Pojedziemy teraz do merostwa, odda pan pistolet i wyjaśni, skąd on się u pana wziął.

— Niech pan przestanie pleść bzdury — odezwał się Donald. — Lepiej niech pan da papierosa.

Andrzej odruchowo wyjął paczkę.

— To nie są bzdury — zaprotestował. — Nie chcę o niczym wiedzieć. Milczy pan — dobrze, to pana prywatna sprawa. Tak w ogóle to ja panu ufam… Ale w mieście tylko bandyci mają broń. Nie chcę przez to nic powiedzieć, ale właściwie to pana nie rozumiem… A broń trzeba oddać i wszystko wyjaśnić. I nie ma co udawać, że to bzdury. Przecież widzę, co się z panem ostatnio dzieje. Lepiej będzie pójść i od razu o wszystkim opowiedzieć.

Donald na sekundę odwrócił głowę i spojrzał Andrzejowi w twarz. Nie wiadomo, co było w jego oczach — drwina czy cierpienie — ale Donald wydał się w tym momencie Andrzejowi bardzo stary, zniedołężniały i jakiś taki zaszczuty. Andrzej poczuł zakłopotanie i zmieszanie, ale wziął się w garść i twardo powtórzył:

— Oddać i wszystko opowiedzieć. Wszystko!

— Czy pan rozumie, że małpy idą do miasta? — zapytał Donald.

— No i co z tego? — zmieszał się Andrzej.

— Rzeczywiście, co z tego? — odparł Donald i zaśmiał się nieprzyjemnie.

ROZDZIAŁ 2

Małpy były już w mieście. Łaziły po gzymsach, zwisały z latarni, jak winogrona wstrętnymi kosmatymi tabunami tańczyły na skrzyżowaniach, przylepiały się do okien, obrzucały się wyrwanymi z jezdni kamieniami, goniły oszalałych ludzi, którzy w samej bieliźnie wyskakiwali na ulicę.





Parę razy Donald zatrzymywał samochód, żeby zabrać uciekinierów do szoferki. Kubły wyrzucili już dawno. Przez kilka minut przed ciężarówką pędził rozjuszony koń; na wozie, do którego był zaprzężony, przysiadał, huśtał się, machał kosmatymi łapami i przeraźliwie wył srebrzysty pawian. Andrzej widział, jak wóz z trzaskiem wjeżdża na latarnię, koń z oberwaną uprzężą pomknął dalej, a pawian sprytnie przeskoczył na najbliższą ry

Na placu przed merostwem wrzała panika. Podjeżdżały i odjeżdżały samochody, biegali policjanci, snuli się zagubieni, nie ubrani ludzie, jakiegoś urzędnika przy wejściu przyciśnięto do ściany, krzyczano i żądano czegoś od niego, a on bronił się laską i teczką.

— Bajzel — zauważył Donald i wyskoczył z samochodu.

Wbiegli do budynku i od razu się zgubili w ciżbie cywilów, policjantów i ludzi w bieliźnie. Wszyscy krzyczeli naraz, dym z papierosów wyciskał łzy.

— Zrozumcie! Przecież ja nie mogą tak w samych kalesonach!

— …czym prędzej otworzyć arsenał i rozdać broń… Do diabła, przynajmniej policjantom dajcie broń!…

— Gdzie szef policji? Dopiero co się tu kręcił…

— Moja żona tam została, rozumie pan? I stara teściowa!

— Posłuchajcie, to przecież nic strasznego. Małpy to tylko małpy…

— Wyobraź sobie, budzę się, a na parapecie ktoś siedzi…

— A gdzie szef policji? Wyleguje się, tłuścioch jeden?

— Na naszej uliczce była jedna latarnia. Zwaliły.

— Kowalewski! Do pokoju dwunastego, natychmiast!

— Ale przyzna pan, że w samych kalesonach…

— Kto umie prowadzić samochód? Kierowcy! Wszyscy na plac! Do słupa z ogłoszeniami!

— No i gdzie, do cholery, jest szef policji? Uciekł łobuz, czy co?

— Znaczy się tak. Bierz chłopaków i idźcie do odlewni. Weźcie te… no, sworznie, takie jak do parkanów… Bierz wszystkie, jak leci! A potem z powrotem tutaj…

— A ja jak nie palnę w tę włochatą mordę, aż mnie do tej pory ręka boli…

— A wiatrówki też mogą być?

— Do kwartału siedemdziesiątego drugiego — trzy samochody! Do siedemdziesiątego trzeciego pięć samochodów…

— Będzie pan łaskaw zarządzić, żeby im wydano umundurowanie drugiego gatunku. Ale na asygnatę, żeby potem oddali!

— Słuchajcie, czy one mają ogony? Czy mnie się tylko wydawało?

Andrzeja popychali, przesuwali, przyciskali do ścian, deptali mu po nogach. On też się przepychał, przeciskał i odpychał i