Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 29 из 91

Wstał, ostro, z szurnięciem odsunął krzesło, odwrócił się do wszystkich tyłem, zrobił jakiś nieokreślony gest w stronę i pod adresem wielkiego stratega i pospiesznie wyszedł z sali, przeciskając się między czyimiś ramionami a brzuchami, odsuwając kogoś z drogi. Jakby chcąc go uspokoić, ktoś w pobliżu rzekł:

— No cóż, to zgodne z zasadami, niech pomyśli, zastanowi się… Trzeba tylko zatrzymać zegar…

Andrzej zupełnie opadł z sił, był mokry od potu. Wyszedł na półpiętro i usiadł na dywanie, niedaleko buzującego ogniem kominka. Czapka znowu spadła mu na oczy i nawet nie próbował zobaczyć, co to za kominek i kto tam przy nim siedzi. Tylko czuł mokrym i obolałym ciałem delikatną suchość żaru i widział na swoich butach podeschnięte, ale ciągle jeszcze lepkie plamy, i słyszał przez przytulne potrzaskiwanie płonących polan, jak ktoś niespiesznie, ze smakiem, wsłuchując się we własny aksamitny głos, opowiada:

— … Wyobraźcie sobie — chłopak jak malowanie, barczysty, kawaler trzech Orderów Chwały, a całą kokardę tych orderów, muszę wam powiedzieć, nie każdemu dawali, takich było nawet mniej niż Bohaterów Związku Radzieckiego. Wspaniały towarzysz, uczył się bardzo dobrze, no i tak dalej. Ale miał, muszę wam powiedzieć, jedno dziwactwo. Zdarzało się, przyjdzie na imprezę w domu synka jakiegoś tam generała albo marszałka, ale jak tylko te wszystkie szery i monszery się rozejdą, wychodzi po cichu do przedpokoju, czapka na głowę i do widzenia. Na początku myśleliśmy, że ma kogoś na stałe. Ale nie, kumple ciągle widzieli go w miejscach publicznych — w parku Gorkiego, w różnych tam klubach, — z jakimiś wyjątkowymi łachudrami, i to za każdym razem z i

I ja też, pomyślał Andrzej. Ja też więcej go nie widziałem. Przyszły dwa listy — jeden do mamy, a drugi do mnie. Mama dostała wiadomość: „Pani syn, Siergiej Michajłowicz Woronin, zginął śmiercią bohatera podczas wypełniania bojowego zadania dowodzenia”. To było w Korei. Pod różowym, akwarelowym niebem Korei, gdzie wielki strateg po raz pierwszy próbował swoich sił w starciu z imperializmem. On prowadził swoją wielką grę, a Sierioża został tam ze swoim kompletem Orderów Chwały…

Nie chcę, pomyślał Andrzej. Nie chcę tej gry. Może tak właśnie powi





I wtedy przypomniał sobie, że nie jest już astronomem, tylko śledczym w prokuraturze, i że udało mu się osiągnąć pewien sukces: przy pomocy specjalnie przygotowanej agentury i szczególnych metod wywiadowczych przyłapał ten tajemniczy Czerwony Budynek, przeniknął do jego wnętrza, odkrył jego złowieszcze tajemnice i stworzył wszelkie przesłanki do pomyślnej likwidacji tego złośliwego zjawiska naszego życia…

Podpierając się rękami, spełzł schodek niżej. Jeśli teraz wrócę do stołu, już się nie wyrwę. Budynek mnie połknie. To oczywiste, połknął już niejednego, są na to świadkowie. Ale chodzi nie tylko o to. Chodzi o to, że muszę wrócić do swojego gabinetu i rozplatać tę zagadkę. To mój obowiązek. Oto co powinienem teraz zrobić. Reszta — to miraż…

Zsunął się jeszcze o dwa schodki. Trzeba uwolnić się od mirażu i wrócić do pracy. To wszystko nie jest przypadkiem. Zostało dokładnie przemyślane. To makabryczny iluzjon, stworzony przez prowokatorów, którzy próbują zniszczyć wiarę w ostateczne zwycięstwo wypaczyć pojęcia obowiązku i moralności. I nie przypadkiem po jednej strome Budynku stoi to brudne kino „Nowy Iluzjon”. Nowy! W pornografii nie ma niczego nowego, a on jest nowy! Wszystkiej jasne! A po drugiej stronie co? Synagoga…

Szybko zszedł po schodach i dotarł do drzwi z napisem „Wyjście”. Już kładł rękę na klamce, już ją naciskał, już pokonywał sprzeciw skrzypiącej sprężyny, gdy nagle zrozumiał, co takiego wspólnego było we wpatrzonych w niego oczach ludzi tam na górze. Wyrzut. Wiedzieli, że nie wróci. On nawet się tego nie domyślał, a oni byli pewni…

Wypadł na ulicę, chciwie odetchnął wilgotnym, mglistym powietrzem i z zamierającym ze szczęścia sercem zobaczył, że nic się nie zmieniło: w jedną i w drugą stronę ulicy Głównej ciągnęła się mgła. Naprzeciwko, na wyciągnięcie ręki stał motocykl z koszem, a w nim śpiący policjant z ukrytą w kołnierzu głową. Chrapie, grubas jeden, pomyślał z rozczuleniem Andrzej. Zmordowany. I wtedy jakiś głos w jego głowie zawołał głośno: „Czas!” Andrzej zajęczał, zaszlochał z rozpaczy — dopiero teraz przypomniał sobie najważniejszą i najstraszniejszą zasadę gry. Zasadę, która została specjalnie wymyślona dla takich inteligenckich mazgajów i paniczyków: kto przerwał partię, ten się poddał; kto się poddał, tracił wszystkie swoje figury.

Z krzykiem „Nie!” Andrzej odwrócił się do miedzianej klamki, ale było już za późno. Dom odchodził. Powoli wycofywał się w nieprzeniknioną ciemność mrocznych zabudowań na tyłach synagogi i „Nowego Iluzjonu”. Odchodził z szuraniem, zgrzytem, skrzypieniem, brzęcząc szybami, postękując belkami stropu. Od dachu oderwała się dachówka i rozbiła o kamie