Страница 65 из 76
Opisał dziwne, zdeformowane stworzenia w budynku, który zbadał. Niewiele rzeczy mogło go wyprowadzić z równowagi, ale jego ton wyraźnie wskazywał, że jest wstrząśnięty widokiem zmutowanych potworów w akwariach.
– Wygląda na to, że te pływające dziwolągi to modele prototypowe – odrzekł Austin.
Zamilkł, słysząc cichy szelest w lesie. Wrócił Pablo. Powiedział, że znalazł budynek wyglądający na pusty garaż. W środku były ślady obecności ludzi – resztki jedzenia, wiadra z brudną wodą i koce, które mogły służyć za posłania. Pokazał dzieci
Czekali na Diego. Kiedy wyłonił się z ciemności, zrozumieli, dlaczego się spóźnił. Nisko pochylony dźwigał na ramionach jakiś ciężar. Wyprostował się i rzucił na ziemię nieprzytomnego strażnika.
– Mówiłeś, żeby zneutralizować każdego, kto się nawinie, ale pomyślałem, że ten drań bardziej przyda się żywy.
– Skąd go wytrzasnąłeś?
– Z koszar dla strażników. Jest tam sto, może dwieście wyrek. Zrobił sobie sjestę.
– Założę się, że już nigdy nie zaśnie podczas pracy – powiedział Austin.
Przyklęknął na jedno kolano i oświetlił latarką twarz strażnika. Nie różniła się od tych, które widział – takie same wystające kości policzkowe i szerokie usta. Tylko czoło było posiniaczone. Austin wstał i odkręcił korek manierki. Wypił łyk wody, a resztę wylał na twarz strażnika. Grube rysy ożyły, powieki uniosły się. Jeniec wytrzeszczył oczy na widok luf wycelowanych w jego głowę.
– Gdzie są więźniowie? – zapytał Austin i pokazał lalkę, żeby strażnik wiedział, o co mu chodzi.
Wargi mężczyzny wykrzywiły się w złowrogim uśmiechu, czarne oczy zabłysły jak rozżarzone węgle. Warknął coś w niezrozumiałym języku. Diego użył łagodnej perswazji. Nacisnął mu butem krocze i przystawił lufę do czoła. Uśmiech zniknął, ale Austin wiedział, że to fanatyk, który zignoruje wszystkie groźby i każdy ból.
Diego zrozumiał, że w ten sposób niczego nie wskóra. Nadepnął twarz strażnika i wbił mu lufę w krocze. Jeniec wybałuszył oczy i wymamrotał coś w swoim języku.
– Mów po angielsku – rozkazał Diego i mocniej wbił lufę.
Strażnik wstrzymał oddech.
– Jezioro – wykrztusił. – Na jeziorze.
Diego uśmiechnął się.
– Nawet on nie chce stracić swoich cojones.
Ujął karabin za lufę i uderzył kolbą. Rozległ się trzask przyprawiający o mdłości i głowa strażnika opadła na bok jak u lalki w ręku Austina.
Kurt, myśląc o więźniach, wcale nie współczuł zabitemu. Wzruszył tylko ramionami.
– Słodkich snów.
– Prowadź – powiedział Pablo.
– Ponieważ przeciwnicy mają przewagę liczebną – odezwał się Zavala – to może być dobry moment na wezwanie posiłków.
Pablo odczepił od pasa radio i rozkazał pilotowi sea cobry czekać w powietrzu półtora kilometra dalej. Austin wetknął lalkę za koszulę. Potem ruszył biegiem na czele grupy w kierunku jeziora. Był zdecydowany oddać zabawkę właścicielce.
35
Kiedy strażnicy wpadli do więzienia w garażu, wymachując pałkami, Marcus Ryan siedział w kucki obok Jesse’a Nighthawka. Chciał wykorzystać jego znajomość lasu do ułożenia planu ucieczki. Nadzieje Ryana rozwiały się, gdy strażnicy zaczęli bić na oślep więźniów. Indianie, przyzwyczajeni do bicia, mającego ich zniechęcić do stawiania oporu, skulili się pod ścianami. Ryan nie zdołał się odsunąć i ciosy spadły na jego głowę.
Therri bawiła się z małą dziewczynką o imieniu Rachael, kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie i zaroiło się nagle od wrzeszczących i wywijających kijami mężczyzn. Rachael miała około pięciu lat i była najmłodszym dzieckiem w grupie. Jak wielu wieśniaków, należała do licznej rodziny Bena. Therri własnym ciałem zasłoniła dziewczynkę. Strażnik zamarł bez ruchu, zaskoczony niespodziewanym oporem. Potem roześmiał się i opuścił uniesioną pałkę. Przeszył Therri bezlitosnym wzrokiem.
– Za to ty i ta mała pójdziecie pierwsze.
Zawołał jednego ze swoich towarzyszy. Tamten złapał Therri za włosy i popchnął ją na podłogę. Drutem związano jej ręce za plecami. Gdy stanęła na nogi, zobaczyła Marcusa i Chucka. Mieli głowy zakrwawione od ciosów pałkami.
Kiedy wszyscy więźniowie byli związani jak wieprze, strażnicy wypędzili ich z garażu. Szli jakiś czas między drzewami, dopóki nie zobaczyli błyszczącej tafli jeziora. Choć grupę SOS złapano kilka godzin temu, wydawało się im, że są tu od wielu dni.
Wepchnięto ich do szopy przy jeziorze i zostawiono samych. Stali w ciemności, dzieci chlipały, starsi próbowali dodać otuchy młodszym.
Strach przed nieznanym był gorszy od bicia. Wtem przy wejściu powstało zamieszanie. Drzwi otworzyły się i wszedł Barker w otoczeniu strażników. Zdjął przeciwsłoneczne okulary i Therri po raz pierwszy zobaczyła jego niesamowite, blade oczy. Pomyślała, że mają kolor brzucha grzechotnika. Kilku strażników trzymało płonące pochodnie. Twarz Barkera wykrzywił szatański uśmiech.
– Dobry wieczór, panie i panowie – zaczął tonem przewodnika wycieczki. – Dziękuję za przybycie. Za kilka minut uniosę się wysoko nad tym miejscem w pierwszej fazie podróży w przyszłość. Pragnę podziękować wam wszystkim za pomoc w realizacji tego projektu. Jeśli chodzi o tych z SOS, żałuję, że nie pojawili się tu, żeby móc docenić pomysłowość tego planu.
Ryan odzyskał pewność siebie.
– Przestań pieprzyć. Co chcesz z nami zrobić?
Barker przyjrzał się jego zakrwawionej twarzy, jakby widział ją pierwszy raz.
– Ostatnio kiepsko pan wygląda, panie Ryan. Stracił pan dawną formę.
– Nie odpowiedziałeś mi na pytanie.
– Wręcz przeciwnie. Odpowiedziałem, kiedy przyprowadzono pana do mnie. Powiedziałem, że pan i pańscy przyjaciele zginiecie natychmiast, kiedy przestaniecie być mi potrzebni. – Barker znów się uśmiechnął. – Już was nie potrzebuję. Oświetlę kopułę, żebyście mieli rozrywkę. To będzie ostatni widok, jaki zobaczycie.
Therri przeszły ciarki po plecach.
– A co będzie z dziećmi? – zapytała.
– A co ma być? – Barker przesunął lodowatym wzrokiem po więźniach, jakby patrzył na bydło prowadzone do rzeźni. – Myśli pani, że ktokolwiek z was mnie obchodzi? Młody czy stary? Chyba tyle, co zeszłoroczny śnieg. Świat zapomni o was, kiedy się dowie, że nic nieznaczące plemię eskimoskie kontroluje większą część mórz. Przepraszam, że nie mogę zostać dłużej. Nasz rozkład zajęć jest bardzo precyzyjny.
Odwrócił się na pięcie i zniknął w ciemnościach. Więźniów poprowadzono w kierunku jeziora. Po chwili ich kroki zadudniły na długim drewnianym pomoście. Na przystani było ciemno, paliły się tylko światła na dwukadłubowym statku o wyglądzie barki. Kiedy podeszli bliżej, Therri zobaczyła taśmowy przenośnik, biegnący równo z pokładem od skrzyni na dziobie do szerokiej pochylni na rufie. Domyśliła się, że dziwny katamaran to ruchome stanowisko karmienia ryb. Pokarm jest ładowany do skrzyni i transportowany taśmą do zsypu, skąd trafia do klatek z rybami. Przyszła jej do głowy straszna myśl i krzyknęła ostrzegawczo:
– Chcą nas utopić!
Marcus i Chuck, którzy też przyglądali się barce, na okrzyk Therri zaczęli się szarpać z prześladowcami, ale wkrótce zostali obezwładnieni ciosami pałek. Silne ręce chwyciły Therri i wepchnęły ją na statek. Potknęła się i upadła na pokład. W ostatniej chwili zdążyła osłonić ręką twarz. Poczuła straszny ból w kolanach. Miała usta zaklejone taśmą, wiec nie mogła krzyczeć. Potem skrępowano jej nogi w kostkach, przywiązano duży ciężarek do więzów na rękach, zawleczono ją na dziób barki i położono w poprzek taśmy przenośnika.
Poczuła przy sobie drugie, mniejsze ciało. Spojrzała w bok i zobaczyła ze zgrozą, że następną ofiarą w rzędzie jest Rachael, mała dziewczynka, z którą się zaprzyjaźniła. Dalej ułożono mężczyzn z SOS i wieśniaków. Silniki barki ożyły.
Z pomostu rzucono cumy i katamaran ruszył. Therri nie mogła zobaczyć, dokąd płyną. Udało jej się odwrócić twarzą do dziecka. Starała się pocieszyć dziewczynkę wzrokiem, choć była pewna, że ma w oczach strach. W oddali widziała blask kopuły, górującej nad drzewami. Barker dotrzymał słowa. Therri przysięgła sobie, że jeśli kiedykolwiek będzie miała szansę, zabije go własnymi rękami.