Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 8 из 64



Rozdział V. Więzienie Temple

Było już około północy, gdy dwaj przyjaciele pożegnali się u drzwi teatru. Nocny chłód owiał ich na progu dusznej sali, obaj otulili się stara

Armand więcej niż kiedykolwiek pragnął pozbyć się de Batza. Wywody Gaskończyka irytowały go do najwyższego stopnia i oczekiwał spokojnej chwili, by móc przeżywać w samotności wrażenia ubiegłego wieczora.

Wyrzuty sumienia staczały w jego umyśle zaciętą walkę z urokiem, który rzuciły na niego ciemne oczy dziewczęcia. Przez ostatnie cztery lub pięć godzin Armand postępował wbrew najuroczystszym rozkazom wodza: nawiązał przyjaźń, której stokroć było lepiej nie odmawiać i zawarł znajomość bez upoważnienia „Szkarłatnego Kwiatu”. Ale wszedł na drogę usłaną narcyzami o tak odurzającej woni, że uśpiły niebawem skrupulatne sumienie Armanda.

Nie patrząc w prawo ani w lewo, doszedł do wylotu ulicy Richelieu i skierował się ku swemu mieszkaniu na Montmartre. De Batz, pożegnawszy go, stał chwilę, dopóki nie znikła na zakręcie wysmukła, stara

Jego czerwona, ospowata twarz przybrała wyraz ukontentowania i triumfu.

– Tak, mój piękny „Szkarłatny Kwiecie” – syknął przez zęby – chciałeś mieszać się do moich spraw i zdobyć dla siebie i swoich towarzyszy chwałę wydarcia ce

Ominąwszy umyślnie najruchliwszą dzielnicę, zwrócił się ku rzece. Szedł pewnym krokiem, wymachując laską o złotej gałce. Tu ulice były ciche i puste, tylko przez szeroko otwarte drzwi małych szynków dochodził gwar rozmów. Z tych spelunek rozlegały się głośne kłótnie i wrzaski, przerywane prostackimi przekleństwami, które rozbrzmiewały w ciężkim powietrzu, przesyconym dymem i zapachem taniego wina.

De Batz obawiał się, by ten rozpolitykowany motłoch nie wypadł z pięściami na ulicę, jak często bywało. Nie życzył sobie, by go wmieszano w walkę uliczną, która kończyła się zawsze więzieniem i z ulgą minął okolicę Palais Royal, kierując się na lewo, ku pustemu Faubourg du Temple.

Z daleka dochodził przytłumiony odgłos bębnów, ledwo dosłyszalny wśród nocnego wrzenia olbrzymiej stolicy. Rozlegał się on z placu Rewolucji, gdzie kompania gwardii narodowej trzymała straż koło gilotyny. Miarowy głos bębna przypominał wolnemu ludowi Francji, że rewolucja jest zawsze przy pracy i czuwa pilnie dniem i nocą.

Od czasu do czasu ciszę odległych ulic przerywał nagły krzyk przerażenia, szczęk broni, stek przekleństw i wołanie o pomoc. Były to powtarzające się wciąż krótkie tragedie, głoszące o domowych rewizjach, aresztowaniach i rozpaczliwych wysiłkach uwolnienia się, aby żyć choćby jeden dzień dłużej w tych samych warunkach upodlenia i przemocy, aby móc oddychać tym powietrzem, przepojonym krwią i błotem.

De Batz, przyzwyczajony do owych scen grozy, nie zwracał na nie uwagi. Tak często słyszał te złowrogie krzyki, po których następowało śmiertelne milczenie! Dochodziły one z zamożnych domów lub brudnych mieszkań w zaułkach, gdzie padały ofiarą szpiegów ludzkie istoty.

Trzydzieści pięć liwrów za każdą głowę, spadającą do kosza u stóp gilotyny! Trzydzieści pięć sztuk srebra za cenę niewi

A de Batz szedł niewzruszony tym, co słyszał i widział, wymachując laską z wyrazem triumfu. Na placu de la Victoire natknął się na założony niedawno pod gołym niebem obóz, w którym mężczyźni, kobiety i dzieci pracowali dla zaopatrzenia w broń i ubranie armii republikańskiej, walczącej z całą Europą.

Naród francuski powstał przeciwko tyranii i obozował na placach wielkiej stolicy dniem i nocą, pracując nad zbawczą bronią. A tymczasem dostał się pod jarzmo tyranii o wiele większej i bardziej absolutnej, niż władza despotycznego króla.



Na placu de la Victoire ćwiczono o tej godzinie przy świetle pochodni, przesiąkniętych żywicą, młodych chłopców na żołnierzy. Na pół nadzy, pod ostrym powiewem północnego wiatru, głodni i zsiniali od zimna, dzwonili zębami ze strachu i wyczerpania. Kobiety szyły koszule dla wielkiej improwizowanej armii, wytężając oczy nad ściegami przy migotliwym świetle pochodni, niszcząc płuca i gardło, podrażnione dymem.

Nawet dzieci naprawiały łachmany słabymi, niezgrabnymi paluszkami; wszyscy ci niewolnicy pracowali w nocy, zmęczeni, głodni i zziębnięci, jak tego żądała ojczyzna, wołając: – Ludu francuski! Do broni przeciw tyranii!

A z owej rzeszy ludu nie wyrywała się najmniejsza skarga, czasami tylko cichy szept bólu lub westchnienie natychmiast zdławione. Głuche milczenie panowało w tym zaludnionym obozie, przerywane niekiedy trzaskiem palącej się pochodni lub łopotem płótna w zimnym wietrze. Pracowali bez najmniejszej nadziei zapłaty. Marna strawa, wydarta robotnikom lub drobnym dzierżawcom uciemiężonym tak samo jak oni, była jedynym wynagrodzeniem za trudy. Ani grosza – tylko strach przed grożącą wciąż karą…

Wyraz zadowolenia spotęgował się na twarzy de Batza na widok tego obozu. Niech pracują, niech szemrzą, niech giną z głodu! Im boleśniej cierpią, im cięższy obcas ich miażdży, tym prędzej cesarskie pieniądze dokonają swego dzieła, tym prędzej ci biedacy upomną się o monarchię, a on, de Batz, doczeka się bogatej nagrody.

Tyrania, brutalność, mordy były mu na rękę. Rozkoszował się codzie

Ziemia pod stopami de Batza była twarda i biała od przymrozku. Nad nim blady zimowy księżyc spoglądał obojętnie na olbrzymie miasto, tonące w oceanie niedoli.

Śniegu było niewiele tego roku, ale zimno było dotkliwe. Na cmentarzu Des Saints I

Tu i ówdzie złamany krzyż o porąbanych siekierą ramionach był niemym świadectwem bezmyślnych gwałtów i barbarzyńskiej chęci niszczenia. Ale w tym przybytku śmierci panowało uroczyste milczenie; tylko mroźny zimowy wiatr szarpał gałęziami cisów, które z bolesnym jękiem sypały wkoło małe, drobne kryształy lodu, jakby zastygłe łzy śmierci. A wzdłuż cichego cmentarza, na ulicach i placach stróże nocni czuwali pilnie z latarnią w ręku i co pięć minut rozlegały się wśród nocy monoto

De Batz skręcił w ulicę St. Martin i znalazł się niebawem pod potężnymi murami więzienia Temple, owego groźnego stróża tylu niezgłębionych tajemnic i niedoli. Tu tak samo, jak na placu Rewolucji, nieusta

Migotliwe światełka tliły się w kilku maleńkich okienkach olbrzymiego labiryntu. De Batz przeszedł ulicę du Temple i stanął pod żelazną bramą, prowadzącą na więzie

Żołnierz wskazał mu ciężki dzwonek umieszczony przy bramie i de Batz pociągnął go z całej siły. Przeciągły dźwięk spiżowego dzwonka odbił się kilkakrotnym echem o kamie

De Batz odpowiedział tonem rozkazującym, że przyszedł do H~erona z ważnym interesem, nie cierpiącym zwłoki. Równocześnie pokazał sztukę srebra, która przytknięta do samego okienka przyśpieszyła znacznie otwarcie bramy.