Страница 61 из 64
Ale ona odparła z mocą:
– Nie ma sposobu, Armandzie, a jeżeli jest, to tylko w ręku Boga.
Rozdział XII. Obcy w parku
Tymczasem Chauvelin ze swą eskortą odłączył się od towarzyszy. Tupot kopyt końskich na miękkim gruncie stawał się coraz słabszy, a gdy jeźdźcy skręcili w las umilkł zupełnie.
H~eron wydał rozkaz swemu woźnicy, by jechał przodem. Gdy kareta głównego agenta mijała powóz Małgorzaty i Armanda, głowa H~erona w wysokim kapeluszu i brudnym bandażu wychyliła się znowu. Zwrócił się z chichotem do Małgorzaty:
– Zmów wszystkie znane ci modlitwy, obywatelko, aby mój przyjaciel Chauvelin znalazł Kapeta w pałacu, w przeciwnym razie nie zobaczysz jutro wschodzącego słońca. Albo – albo, wiesz o tym.
Próbowała nie patrzeć na niego, gdyż sam widok tej chudej twarzy, grubych warg i wstrętnego bandaża, kryjącego jedno oko, przejmował ją obrzydzeniem. Usiłowała nie słyszeć jego szatańskiego śmiechu.
Siłą rzeczy i on musiał odczuwać wielki niepokój. Co prawda dotąd wszystko szło dobrze, i nie wyglądało na to, by więzień ich zwodził. Ale wraz z ciemnością przyszła rozstrzygająca godzina. Tajemnicza głębia lasu, pełna dzikich odgłosów i nagłych błysków upiornych świateł, niepokoiła nerwy H~erona, który miał uszy przepełnione krzykami niewi
Wydał ludziom ostre rozkazy, by otoczyli zwartym kołem powozy i krzyknął:
– Naprzód!
Małgorzata wytężała oczy i słuchała. Zdawało się jej, że dochodzi ją słaby odgłos kopyt koni Chauvelina i jego straży, zagłębiających się coraz dalej w las.
Kareta H~erona jechała teraz przodem. Zmniejszony orszak posuwał się powolnym krokiem wśród zwiększających się wciąż ciemności i coraz groźniejszych pomruków puszczy.
Przemęczona Małgorzata wsunęła się w głąb karety i zamknęła oczy, trzymając w swej ręce dłoń Armanda. Czas i odległość przestały istnieć dla niej, tylko śmierć, pani wszechwładna, pozostała; szła przodem z kosą na obnażonym z ciała ramieniu, przywołując ich straszną trupią ręką.
Zatrzymano się znowu. Koła zgrzytnęły i konie stanęły dęba pod nagłym ściągnięciem cugli.
– Co się znowu stało? – dał się słyszeć ochrypły głos H~erona.
– Jest tak ciemno, obywatelu – brzmiała odpowiedź – że woźnicy nie widzą nawet uszu końskich; pytają się, czy mogą zapalić latarnie i prowadzić konie za uzdy.
– Mogą prowadzić konie – odparł H~eron szorstko – ale nie chcę żadnych latarni. Nie wiemy, czy kto nie czatuje na nas poza drzewami, by przedziurawić kulką głowę mnie lub tobie, sierżancie. Nie trzeba robić z siebie celu, nieprawdaż? Pozwól woźnicom prowadzić konie przy pysku, a i żołnierze, którzy mają białe wierzchowce, niech zsiądą z siodła i idą przodem. Może białe konie poprowadzą nas w tych przeklętych ciemnościach.
A gdy robiono przygotowania, by wypełnić jego rozkaz, zapytał:
– Czy daleko jeszcze do kaplicy?
– Nie może już być daleko, obywatelu. Cały bór nie ma więcej jak pięć mil, a już zrobiliśmy dwie od czasu, gdy wjechaliśmy w las.
– Cicho! – zawołał nagle H~eron. – Co to jest? Czy nie słyszycie?
Wszyscy umilkli, ale konie były niespokojne; gryzły wędzidła, grzebały nogami i rzucały głowami niecierpliwie. Nadsłuchującym zdawało się, że słyszą brzęczenie uzd, tupot po rozmokłej drodze, parskanie koni i oddech ludzki daleko pomiędzy drzewami.
– To obywatel Chauvelin i jego ludzie – zauważył sierżant.
– Cicho! Chcę słuchać! – padł krótki rozkaz.
I znów wszyscy wytężyli słuch. Ludzie nie śmieli nawet oddychać i ściskali wędzidła, by uspokoić konie. Doszło ich znów słabe echo tupotu końskiego.
– Tak, to Chauvelin – szepnął H~eron, niezupełnie przekonany o tym, co twierdził – myślałem, że dojeżdża już do pałacu o tej porze.
– Może jedzie stępa… jest bardzo ciemno, obywatelu H~eronie – rzekł sierżant.
– W takim razie naprzód! Im prędzej się z nim połączymy, tym lepiej.
I cały pochód ruszył znów w drogę.
W głębi karety Armand i Małgorzata ścisnęli się za ręce.
– To de Batz ze swymi przyjaciółmi – szepnęła cicho.
– De Batz? – spytał przerażony, a nie rozumiejąc, czemu mówiła nagle o de Batzu, pomyślał ze zgrozą, że przeczucie się spełniło, i że postradała zmysły.
– Tak, de Batz – odparła. – Percy posłał mu przeze mnie list, prosząc go, by spotkał się tutaj z nami. Nie oszalałam, Armandzie – dodała spokojnie. – Sir Andrew zaniósł list Percy'ego de Batzowi w dzień naszego wyjazdu z Paryża.
– Wielki Boże! – krzyknął Armand, otaczając ją ramionami. – Jeżeli Chauvelin i jego eskorta zostaną zaatakowani, to…
– Tak – dodała – jeżeli de Batz zaatakuje Chauvelina i bronić mu będzie wstępu do pałacu, zastrzelą nas, Armandzie, a Percy…
– Ale czy delfin znajduje się w pałacu d'Ourde?
– Podobno go tam nie ma.
– Czemu zatem Percy prosił o pomoc de Batza?
– Nie wiem – szepnęła bezradnie. – Gdy pisał ten list, nie mógł zgadnąć, że służyć będziemy za zakładników. Spodziewał się może, że pod osłoną ciemności i w zamieszaniu bitwy zdoła uciec, ale teraz, gdy my tu jesteśmy…
– Słuchaj! – przerwał Armand, chwytając ją nagle za ramię.
– Stój! – rozległ się głos sierżanta.
Nie mogło już być wątpliwości. Tupot stawał się coraz bliższy. Jakiś człowiek biegł ku nim co tchu. Przez chwilę panowała głęboka cisza; nawet wiatr ucichł i deszcz przestał szumieć. Niespokojny głos H~erona przerwał chwilowy pokój.
– A więc, co to jest? – spytał.
– Goniec, obywatelu, biegnie z prawej strony lasu – odparł sierżant.
– Od strony pałacu? Widocznie Chauvelin został zaatakowany i daje mi o tym znać. Sierżancie, czuwaj nad więźniami, jeśli ci życie miłe, i…
Reszta zdania uwięzła mu w gardle wskutek tak przeraźliwego napadu złości, że aż strwożone konie przysiadły na zadach. Przez kilka minut zapanowało wielkie zamieszanie, dopóki ludzie nie uspokoili drżących zwierząt.
Żołnierze wypełnili rozkaz i otoczyli zwartym kołem powóz Armanda i Małgorzaty.
Jeden z ludzi szepnął:
– Agent umie przeklinać, nie ma co mówić! Udusi go kiedyś furia…
Tymczasem goniec zbliżał się coraz bardziej. Zatrzymały go straże.
– Kto idzie?
– Przyjaciel – odparł, dysząc z wyczerpania. – Gdzie obywatel H~eron?
– Tu – odpowiedziano mu żywo. – Zbliż się.
– Latarnię, obywatelu – zaproponował jeden z woźniców.
– Nie, nie teraz. Gdzie jesteśmy, do diabła?
– Tuż koło kaplicy, obywatelu – rzekł sierżant.
Goniec, którego oczy przywykły do ciemności, zbliżył się do powozu.
– Brama pałacu – objaśnił urywanym głosem – znajduje się tuż na prawo, obywatelu. Przeszedłem właśnie przez nią.
– Powiedz mi – rzekł H~eron – czy to Chauvelin cię przysłał?
– Tak. Kazał mi powiedzieć, że dojechał do pałacu, ale Kapeta tam nie ma.
Cały stek przekleństw przerwał opowiadanie gońca. Ale ten ciągnął dalej:
– Obywatel Chauvelin zadzwonił do drzwi pałacu, otworzyła mu stara służąca; dom wydawał się całkiem nie zamieszkany, tylko…
– Tylko co? Opowiadaj dalej!
– Gdy przejeżdżaliśmy przez park, zdawało nam się, że nas śledzono. Słyszeliśmy za sobą wyraźnie tupot koni, ale nie można było nic dostrzec. A teraz, gdy biegłem z powrotem, znów słyszałem… Są i
Urwał.
– I
– Nie, obywatelu, wiem tylko, że jeźdźcy włóczą się wkoło domu. Obywatel Chauvelin wziął ze sobą czterech żołnierzy do pałacu, a pozostawił tamtych na czatach. Ale prosi, abyś mu posłał więcej ludzi do pomocy. Tuż koło bramy znajdują się zabudowania gospodarskie; tam umieści konie na noc, a ludzie przyjdą do pałacu pieszo. Noc jest bardzo ciemna. Tak będzie lepiej dla bezpieczeństwa. – Goniec mówił jeszcze, aż tu w oddali las zaczął budzić się jakby ze snu, a powiew wiatru przyniósł odgłosy odmie