Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 111 из 123

Rebus wyszedł z cmentarza jako ostatni. Samochody zawracały na szosie, kolejno wykonując klasyczny manewr na trzy. Traktor z przyczepą stał i czekał, aż się zwolni przejazd. Rebus nie rozpoznał twarzy kierowcy. Siobhan stała obok swego samochodu, opierając się rękami o dach. Widać było, że się jej nigdzie nie spieszy. Rebus podszedł bliżej i kiwnął głową na powitanie.

– Tak myślałam, że cię tu zobaczę – powiedziała tylko. Rebus stanął obok i też położył rękę na dachu samochodu. – Dostałeś opieprz, co?

– Powiedziałem Gill, że przepisy tego nie zabraniają.

– Widziałeś Marra?

Rebus przytaknął.

– I co się dzieje? – zapytał.

– Jedzie z Carswellem do Jałowców. Powiedział, że chce porozmawiać z Balfourem i coś mu wyjaśnić.

– Co mianowicie?

– Pewnie się w swoim czasie dowiemy.

– Nie sądzę, żeby się chciał przyznać do morderstwa.

– Pewnie nie – potwierdziła.

– Tak sobie pomyślałem… – Rebus zawiesił głos.

Odwróciła wzrok od maserati, którym Carswell starał się zawrócić na wąskiej szosie.

– Tak?

– O tej ostatniej wskazówce do Rygorów. Masz jakieś nowe pomysły? – Rygory, ograniczenia obowiązujące w miejscu odosobnienia. A przecież niewiele jest miejsc tak ścisłego odosobnienia jak grób…

Zamrugała kilka razy powiekami, potem potrząsnęła głową.

– A ty? – spytała.

– Tak się zastanawiałem, czy ten box mógłby znaczyć „pudło”.

– Mhmm – zamyśliła się. – Może.

– Mam dalej próbować?

– Nigdy nie zaszkodzi.

Maserati z rykiem ruszyło szosą. Carswell najwyraźniej zbył gwałtownie nacisnął pedał gazu.

– Pewnie nie – kiwnął głową Rebus. – Wybierasz się do Jałowców?

– Nie, wracam na St Leonard’s.

– Masz coś pilnego do roboty?

Zdjęła ręce z dachu samochodu i wsunęła dłonie do kieszeni czarnej kurtki.

– No, tak jakby – potwierdziła.

Rebus zauważył, że kluczyki trzyma w lewej dłoni. Ciekawe, co ma w prawej, pomyślał.

– No to na razie pa, pa – powiedział.

– Do zobaczenia w firmie.

– Pamiętaj, że wciąż jestem na czarnej liście.

Wyciągnęła rękę z kieszeni i otworzyła drzwi samochodu.

– Jasne – odparła i wsiadła.

Rebus pochylił się, by zajrzeć do środka, jednak ona tylko przelotnie się uśmiechnęła. Silnik samochodu ożył, on zrobił krok do tyłu, a koła przez moment buksowały w miejscu, nim trafiły na twardą nawierzchnię asfaltu.

Zachowała się dokładnie tak, jak on by na jej miejscu zrobił: zatrzymała dla siebie to, co udało jej się znaleźć. Rebus podbiegi do swego samochodu i ruszył za nią.

W wiosce zwolnił nieco, przejeżdżając obok chaty Bev Dodds. Właściwie spodziewał się ją zobaczyć na pogrzebie. Uroczystości pogrzebowe ściągnęły trochę gawiedzi, mimo że samochody policyjne ustawione na drodze z obu stron cmentarza miały zniechęcać przypadkowych gapiów. Miejsc parkingowych w wiosce też było jak na lekarstwo, choć pomyślał, że pewnie w środy bywa tu trochę luźniej [Środa jest w Wielkiej Brytanii dniem wczesnego zamykania sklepów, już o godzinie 13.00.]. W miejsce koślawego, ręcznie malowanego szyldu reklamującego ceramikę pojawiła się elegancka, profesjonalnie wykonana tablica. Rebus przyspieszył, by nie stracić z oczu samochodu Siobhan. Trumienki wciąż jeszcze leżały w dolnej szufladzie jego biurka. Wiedział, że Dodds zabiega o zwrot trumienki znalezionej przy wodospadzie. Może w szlachetnym porywie zabierze ją dziś z biura i podrzuci tu w czwartek lub piątek. Da mu to pretekst do wizyty w biurze i jeszcze jednej próby wydobycia czegoś z Siobhan – o ile, oczywiście, w ogóle tam jedzie…

Przypomniał sobie, że pod fotelem ma pół butelki whisky. Naprawdę czuł potrzebę łyknięcia alkoholu – w końcu to się przecież robi po pogrzebach. Alkohol pomaga człowiekowi uwolnić się od myśli, że śmierć jest czymś nieuniknionym.

– Kusząca perspektywa – powiedział do siebie, wsuwając kasetę do odtwarzacza. Wczesny Alex Harvey: The Faith Healer. Właściwie wczesny Alex Harvey, czy późny, to niewielka różnica. Ciekaw był, jak istotną rolę odegrał alkohol w upadku tego wokalisty z Glasgow. Gdy raz gorzała zacznie ci się kojarzyć ze śmiercią, to już nigdy się z tego nie wyzwolisz…

– Myślicie, że to ja ją zabiłem, prawda?

Siedzieli w sali przesłuchań w trójkę: Gill Templer, Bill Pryde i Ranald Marr. Zza drzwi dochodziły uporczywe szmery: szepty, odgłos chodzenia na palcach i rozmowy prowadzone ściszonymi głosami przez telefony, które odbierano, niemal nim zdążyły zadzwonić.





– Niczego nie chcemy przesądzać, panie Marr – powiedziała Gill.

– A jednak to właśnie robicie, czyż nie?

– Mamy do pana jedynie parę dodatkowych pytań – wtrącił Bill Pryde.

Marr skwitował to pogardliwym parsknięciem.

– Od jak dawna znał pan Philippę Balfour?

Marr spojrzał na Gill Templer.

– Od urodzenia. Byłem jej ojcem chrzestnym.

Gill zrobiła notatkę.

– A od kiedy zaczęliście czuć do siebie pociąg fizyczny?

– A kto powiedział, że czuliśmy?

– Dlaczego pan tak wybiegł z domu?

– Bo to dla mnie bardzo stresujące chwile. Słuchajcie. – Marr poprawił się na krześle. – Czy nie uważacie, że powinienem wezwać adwokata?

– To zależy wyłącznie od pana.

Marr przez chwilę się zastanawiał.

– Jedźmy dalej – powiedział.

– Czy z Philippą Balfour łączyły pana jakieś stosunki?

– Jakiego rodzaju stosunki?

Bill Pryde niemal wrzasnął.

– Takie, za jakie jej ojciec powiesiłby pana za jaja.

– Tak, domyślam się, o co panu chodzi. – Przez chwilę wyglądało, że zastanawia się nad odpowiedzią. – Powiem tak; przeprowadziłem rozmowę z Johnem Balfourem, a on wykazał zrozumienie. I rozmowa ta – niezależnie od jej treści – nie ma żadnego związku ze sprawą. I to w zasadzie wszystko. – Odchylił się do tyłu i oparł plecami o oparcie krzesła.

– Rżnąłeś własną córkę chrzestną – powiedział Pryde ze wstrętem.

– Inspektorze Pryde! – odezwała się Templer ostrzegawczo. I zwracając się do Marra, dodała: – Przepraszam za mojego kolegę.

– Przeprosiny przyjęte.

– Jemu trudniej przychodzi ukryć obrzydzenie i pogardę, niż mnie.

Marr niemal się uśmiechnął.

– Natomiast jeśli chodzi o to, co ma, a co nie ma związku ze sprawą, to o tym będziemy decydowali my, a nie pan, zgoda?

Policzki Marra poczerwieniały, ale nie podjął tematu. Wzruszył tylko ramionami, a potem założył ręce na piersiach na znak, że w jego rozumieniu rozmowa dobiegła już końca.

– Dwa słowa, inspektorze Pryde – odezwała się Gill, wskazując głową na drzwi. Oboje wyszli z sali, a w ich miejsce pojawiło się dwóch mundurowych policjantów. Na korytarzu natychmiast zebrała się wokół nich grupka ciekawskich, jednak Gill popchnęła Billa w kierunku drzwi z napisem DLA KOBIET, wepchnęła go do środka, weszła za nim i stanęła oparta plecami o drzwi, uniemożliwiając wejście komuś i

– Ładnie tu – rzekł Pryde, rozglądając się. Podszedł do umywalki, wyciągnął spod niej kosz na śmieci i wypluł potężną kluchę gumy do żucia, po czym natychmiast wsadził sobie do ust dwa nowe listki. – Oni coś razem ukrywają – stwierdził w końcu, wpatrując się w swoje odbicie w lustrze.

– Tak – oznajmiła Gill. – Trzeba go było od razu przywieźć tutaj.

– Kolejna plama Carswella – powiedział Pryde. – Jeszcze jedna.

Gill kiwnęła głową.

– Myślisz, że się przyznał Balfourowi?

– Myślę, że pewnie mu coś powiedział. Miał całą noc na obmyślenie, jak to zrobić. „John, to się tak jakoś samo stało… było to dawno temu i tylko jeden, jedyny raz… tak mi przykro”. Mężowie znają takie teksty na pamięć, wciąż je mówią.

Gill prawie się uśmiechnęła. Wyglądało tak, jakby przemawiało przez niego doświadczenie.

– I mimo to Balfour nie powiesił go za jaja?

Pryde wolno pokręcił głową.

– Im lepiej poznaję pana Balfoura, tym mniej mi się podoba. Wygląda na to, że bank tkwi w szambie, a po domu kręcą się jego klienci… Jego najlepszy przyjaciel mówi mu, że się zabawia z jego córką – i co na to pan Balfour? Wykazuje zrozumienie.