Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 71 из 77



– Dlaczego mnie szukałaś? Chcesz czegoś? – Musi grać kompletnego dupka albo nigdy się stąd nie wydostanie.

Mało mu serce nie pękło na widok jej zranionego spojrzenia.

– Nie, chciałam tylko… chciałam tylko być razem z tobą. Czy mogę?

Cholera! Jasna cholera! Nie wolno mu dać się na to złapać. To byłby koniec, kres wszelkich marzeń o wolności.

– Taa, chyba tak – powiedział mimo to, i poczuł się tak, jakby właśnie odrzucił swój misterny plan.

– Hej, Alice, Justin! – Kobieta o imieniu Kathleen przeciskała się do nich przez ludzkie stado. Kiedy ją poznał, była w kiepskiej formie.

– Miło was widzieć razem, kochani. – Posłała uśmiech Alice, a Justin zobaczył, że dziewczyna się rumieni. Raptem Kathleen posmutniała, uśmiech zamienił się w zmarszczkę, gdy ścisnęła ramię Alice. – Opiekujcie się sobą, dzieciaki, dobrze? Nigdy nie zapominajcie, że macie siebie. Niezależnie od tego, co się stanie.

Potem ich opuściła, tylko że szła w złym kierunku, ku tylnemu wyjściu. Może idzie do ubikacji, pomyślał Justin.

– Bardzo miła kobieta. Rozmawiałyśmy sporo w nocy – oznajmiła miękko Alice. – Pomogła mi wiele zrozumieć.

– Co na przykład? – spytał, lustrując otoczenie, rozglądając się, licząc na cud.

– Na przykład ile dla mnie znaczysz i że nie chcę cię stracić.

W jednej chwili przestał się rozglądać i spojrzał na nią. Wzięła jego rękę i splotła palce z jego palcami.

– Zależy mi na tobie, Justinie. Proszę, powiedz mi tylko, co mogę zrobić, żeby się między nami znowu ułożyło.

Boże, tak dobrze było trzymać jej dłoń, jakby do niego należała. Czy ona jest z nim szczera, czy to kolejna sztuczka Ojca?

Nie zdążył jednak nic odpowiedzieć, bo właśnie znikąd pojawił się przed nimi Brandon.

– Alice – powiedział, patrząc z taką złością na ich złączone ręce, że Alice wyrwała się. – Ojciec chce cię widzieć przed spotkaniem, musisz iść ze mną.

Spojrzała na Justina przepraszająco, niemal z bólem. Natychmiast pomyślał, że Ojciec zamierza jej udzielić następnej lekcji. Nie, chyba jednak nie, nie było na to czasu. Cassie już rozgrzała tłum.

Odprowadzał wzrokiem Brandona, który zabierał ze sobą Alice, wybierając jakiś dziwny skrót między drzewami. Co do diabła robi tam Ojciec?

Aha, pewnie się przygotowuje, odprawiając te swoje cudackie rytuały.

Raz jeszcze zlustrował tłum. Ile zostało mu czasu, zanim zjawią się Brandon, Alice i Ojciec? Czy zobaczą go z góry? Cholera! Był na straconej pozycji.

Wtem, odwracając się, rozpoznał wysoką blondynkę na końcu ścieżki rowerowej. Machała do niego. Zabrało mu to tylko minutę. Pewnie szybciej przypomniałby sobie, kto to jest, gdyby miała przy sobie tę małą blond przyjaciółkę. Uśmiechnął się i też do niej pomachał, zauważając przy okazji, że dziewczyna znajduje się z dala od sceny i jest w towarzystwie starszej kobiety, która mogłaby być jej matką. Może znaczy to, że przyjechały tu samochodem, pomyślał.

Ruszył ku nim szybkim krokiem. Był podniecony jak diabli. Zaczynał wierzyć w cuda.

ROZDZIAŁ SIEDEMDZIESIĄTY TRZECI

Tully starał zmieszać się z tłumem. W mgnieniu oka wypatrzył ubranych po cywilnemu agentów z biura w Clevelandzie. Byli rozrzuceni po całym parku. Jeśli Everett oczekiwał facetów w czerni, to bardzo się mylił. Wszyscy stawili się na miejsce, wszyscy byli gotowi do akcji. Tully znał większość z nich. Pracował z tymi ludźmi nad wieloma sprawami, zanim przeniesiono go do stolicy. Prawdę mówiąc, dobrze było znaleźć się znowu w domu.

Szukał wzrokiem Racine i dojrzał ją w pobliżu toalet na tyłach parku. Musiał przyznać, że w czapce bejsbolówce, znoszonych dżinsach, koszulce Cleveland Indians i w skórzanej kurtce mogła spokojnie uchodzić za miejscową. Nikt pewnie nie zauważył nawet, że szepcze do mankietu kurtki ani że coś jej sterczy pod kurtką w pasie. Racine robiła dobrą robotę, choć Maggie O’Dell miała o niej dość kiepską opinię. Może po prostu bała się zawieszenia albo przeniesienia do niższej ligi. Jej szef Henderson był niewzruszony, gdy w grę wchodziła dyscyplina pracy. Może Racine stara się odrobić błędy przeszłości? Jakkolwiek było, Tully miał to w nosie. Teraz ważne jest tylko to, żeby niczego nie zepsuła.



Spotkanie modlitewne rozpoczęło się bez udziału Everetta, ale według Caldwella wielebny powinien się pojawić lada moment. Nikt z nich dotąd go nie widział, zresztą Caldwella też nie. Ale to w tej chwili nieważne, trzeba zająć się tym, co działo się wokół. Piękna czarnoskóra kobieta w purpurowej sukni chórzystki kierowała rozwibrowanym tłumem klaszczących, śpiewających i recytujących wniebogłosy ludzi. Tully ledwie słyszał pozostałych agentów, dlatego postukał w swoją słuchawkę, żeby sprawdzić, czy nie nawaliła.

– Tully. – Szept Racine zabrzmiał w jego prawym uchu. – Widzisz go?

– Nie, jeszcze nie. – Rozejrzał się dokoła, by mieć pewność, że nie zwrócił swoim szeptem niczyjej uwagi. – Ale jeszcze jest wcześnie. Garrison się pojawił?

Najpierw coś zahuczało, a potem usłyszał:

– Wydawało mi się, że go widziałam, jak przyjechaliśmy. Ale nie dam głowy, że to on.

– Wypatruj go. Może nas zaprowadzić do celu.

Mówiąc to, zauważył wysokiego rudzielca, który wspinał się na wzgórze po przeciwnej stronie. Była z nim dziewczyna z jasnymi długimi włosami. Tully natychmiast pomyślał o Emmie.

– Mamy coś – rzucił do rękawa. – Południowy wschód od pawilonu, kierują się w stronę drzew na wzgórzu. Idę tam. Zaczekam na wsparcie.

Spojrzał na Racine, ale coś odwróciło jej uwagę, patrzyła teraz w przeciwną stronę, na toalety.

– Czy wszyscy mnie słyszą? – szepnął Tully, mając na uwadze przede wszystkim Racine.

Odpowiedzieli mu wszyscy prócz niej. Teraz nawet już jej nie widział. Nie miał pojęcia, dokąd poszła, gdzie tak nagle zniknęła. Niech ją szlag trafi! Co ona sobie wyobraża? Nie miał jednak czasu, żeby jej szukać. Ten chłopak, Brandon, prowadził już swoją kolejną ofiarę do góry między drzewa. Tully przeciskał się przez tłum, nie zdejmując oczu z tej pary. Tak się na nich zapatrzył, że zderzył się z całkiem atrakcyjną blondynką. Nie zatrzymał się jednak, tylko brnął dalej. Dopiero gdy go chwyciła za mankiet, odwrócił się.

– R.J., co ty tu robisz?

– Caroline?

Potem Tully zobaczył Emmę i żołądek zawiązał mu się w supeł.

– Co robisz w Clevelandzie? – dopytywała się była żona.

– Pracuję – odparł cicho, starając się nie zwracać niczyjej uwagi. Twarz Caroline z miejsca zmarszczyła się ze złości, natomiast Tully myślał tylko o tym, żeby zabrać córkę jak najdalej od tego cholernego parku.

– Po prostu nie chce mi się wierzyć, że wyciąłeś mi taki numer – mówiła Caroline, patrząc jednak na Emmę, nie na niego. – A więc dlatego chciałaś tu przyjść dziś wieczorem, bo wiedziałaś, że będzie tu ojciec?

Tully spojrzał na Emmę, która poczerwieniała. Czasami bywał tępy, ale i tak znał swoją córkę zdecydowanie lepiej niż jej matka. Wiedział, że Emma przyszła tu z powodu młodego mężczyzny atletycznym wyglądzie, który stał obok niej. Młodego mężczyzny, który rzucał wzrokiem dokoła, jakby najbardziej ze wszystkiego pragnął znaleźć się teraz w jakimkolwiek i

– Proszę, Caroline – zaczął znowu, biorąc ją za łokieć i prowadząc na bok.

– Was to bawi?

– Nie, wcale nie. – Mówił najspokojniej, jak potrafił, a jednak musiał przekrzykiwać gwar tłumu. – Możemy pogadać o tym później?

– Taa, mamo, nie rób mi takiego obciachu.

Tully potoczył wzrokiem, upewniając się, że nikt ich nie obserwuje. Szczęśliwie wszystkie twarze zwrócone były ku scenie. Jego oczy powędrowały dokoła, i nagle stwierdził, że nie widzi Brandona i tamtej dziewczyny. Jezu! To już się dzieje.

Nie mógł posłużyć się mikrofonem, bo Caroline zaraz by go zdemaskowała. Zaczęłaby drwić, że zabawia się w policjantów i złodziei, w każdym razie coś w tym stylu. Obrócił się więc do Emmy i młodego człowieka, spotykając się z nim wzrokiem i mówiąc w zasadzie do niego, nie do córki.