Страница 64 из 77
– Moje dzieci – zaczął Everett – zanim wyjadą ci, którzy wybierają się z naszą misją do Ohio, muszę podzielić się z wami niepokojącymi nowinami. Wiele razy ostrzegałem was, że są zdrajcy, którzy chcą nas zniszczyć. To są ci, którzy nas nienawidzą, ponieważ wybraliśmy wolność. Muszę wam teraz powiedzieć, że jeden spośród naszego zgromadzenia zdradził nas. Ujawnił nasze tajemnice tym kundlom, tym medialnym hienom. Wiecie, jak kłamią gazety, wiecie, jak łżą rozgłośnie telewizyjne i radiowe. A jednak ktoś z nas rozmawiał z tymi łajdakami.
Czekał na właściwą reakcję, kiwając głową w odpowiedzi na pojedyncze syknięcia, które za jego zachętą rosły w siłę. Kathleen rozejrzała się. Miała nadzieję, że ten wieczór obędzie się bez węża. Nie wiedziała, czy wytrzymałyby to jej nerwy.
– Niestety ta sprawa jest bardzo bolesna dla mnie osobiście, a więc poproszę Stephena, żeby mnie zastąpił. – Wielebny Everett usiadł i spojrzał na Stephena, który wydawał się zaskoczony i trochę speszony tą prośbą. Najwyraźniej nie było to zaplanowane. Biedny potulny Stephen. Kathleen wiedziała, że nie znosił, kiedy ktoś zwracał na niego uwagę. Widziała nieukrywane zakłopotanie na jego twarzy.
Stephen podniósł się powoli, z ociąganiem.
– To prawda – zaskrzypiał z trudem i zaraz odchrząknął. – Jest pośród nas zdrajca.
Zerknął na wielebnego Everetta, który gestem kazał mu kontynuować. Kathleen objęła wzrokiem zebranych, którzy czekali w milczeniu. Wszyscy znali procedurę. Zdrajca jest wyciągany przed tłum. Zdrajca musi dostać nauczkę. Ale była tak umęczona, że pragnęła tylko, by nie trwało to zbyt długo.
– Zdrajca wyjawił ce
Spojrzał na wielebnego, jakby czekał na jego zgodę. Potem zaczął mocniejszym głosem:
– Ale najpierw zdrajca musi zostać ukarany. Proszę, żeby wi
Wszyscy siedzieli w milczeniu. Nikt się nie rozglądał, wszyscy panicznie się bali, że na nich padnie. Nikt nie śmiał poruszyć się ani nawet drgnąć. Wtedy Stephen odwrócił się i wskazał zdrajcę palcem.
– Wstań i przyjmij swoją karę – powtórzył.
Kathleen zdawało się, że palec mu zadrżał, kiedy wycelował nim prosto w nią. Nie, to jakaś pomyłka! Popatrzyła na wielebnego Everetta, ale on wbił wzrok przed siebie. Był jedyną osobą na sali, która na nią nie patrzyła.
– Kathleen, chodź i przyjmij swoją karę za to, że nas zdradziłaś. – Stephenowi udało się powiedzieć to z odpowiednią powagą i groźbą.
– Ale to jakaś pomyłka – odezwała się, podnosząc się na nogi. – Ja nic…
– Milcz! – z furią wrzasnął Stephen. – Ręce przy sobie, stój prosto i patrz przed siebie. – Kiedy w odpowiedzi patrzyła na niego ogłupiałym wzrokiem, chwycił ją za ręce i pchnął tam, gdzie już stało kilka osób, w tym Emily. – Czy zdajesz sobie sprawę, że twój egoizm mógł nas zniszczyć?! – krzyczał jej prosto w twarz. Potem wzrokiem dał pozostałym sygnał do działania.
– Zdradziłaś nas! – krzyczała stara kobieta, której Kathleen nie wiedziała dotąd na oczy.
– Jak śmiałaś? – wrzasnęła jej w twarz Emily.
– Powi
– Zdrajca!
– Skąd ci przyszło do głowy, że jesteś kimś wyjątkowym?
– Niewdzięczna suka!
– Wstyd!
Jeden za drugim okrążyli ją, obrzucając wyzwiskami, popychając, szturchając.
– Jak mogłaś?
– Zdrada!
Kathleen miała łzy w oczach, powieki piekły ją, chciała umrzeć, zapaść się pod ziemię. Ktoś na nią splunął, potem następny i następny. Chciała się wytrzeć, ale Stephen uderzył ją po ręce.
– Znasz reguły. Ręce przy sobie! – ryknął, ale to już nie był Stephen. To nie były oczy Stephena. To był jakiś dziki oszalały zwierz, jakaś obrzydliwa bestia, która zawładnęła jego ciałem.
Kathleen stała, zamykając oczy, żeby choć tak obronić się przed plwocinami, i próbując w jakiś sposób zamknąć też uszy, żeby nie dopuścić do nich słów padających z zacietrzewionych, wściekłych i nabrzmiałych pogardą ust. Przyjmowała uderzenia i pchnięcia, które przypominały jej, że ma stać prosto. Nie walczyła, bo niby jak miała walczyć? Tylko usiłowała się bronić, biernie i cicho, próbowała odizolować się od tego, co działo się wokół niej. Co działo się z nią.
Ciągnęło się to całą wieczność, aż oczy zaczęły ją palić, w uszach dzwoniło, rozbolały nogi i cała była posiniaczona.
I nagle ją zostawili. Nagle zrobiło się cicho. Odeszli w porządku i spokoju, jakby wpadli tylko na kolację i właśnie wstali od stołu i pożegnali się z gospodynią. Kathleen została zupełnie sama w pustej sali.
Bała się poruszyć, bała się, że załamią się pod nią kolana. Otaczała ją cisza, więc wsłuchiwała się w dźwięki dochodzące z zewnątrz – powszednie odgłosy przygotowań do zbliżającego się wyjazdu. Zupełnie jakby nic się nie stało. Jakby nie spełniła się właśnie na oczach świadków jej największa obawa, jej lęk, że zostanie poniżona przed tymi, którzy, jak jej się zdawało, darzą ją szacunkiem. Co gorsza potraktowali tę karę jak rzecz najzupełniej naturalną. Jakby to było normalne, że publicznie chłosta się czyjąś duszę.
I wtedy zobaczyła tego młodego człowieka. Stał w cieniu, tuż obok tylnego wyjścia. Kiedy zdał sobie sprawę, że go dostrzegła, podszedł do niej, powoli, ze spuszczoną głową, z jedną ręką w kieszeni. W drugiej trzymał ręcznik, który jej podał.
Ręcznik. Chciało jej się śmiać. Ona potrzebowała butelki, pieprzonej butelki czegokolwiek… Jacka Danielsa, absoluta… Do cholery, tylko alkohol by jej teraz pomógł. Wzięła jednak ręcznik i zaczęła wycierać sobie twarz i ręce, potem resztę, starając się nie myśleć o siniakach, udając, że… Ale jak, do diabła, miała udawać? Ależ tak, zrobi to, już nieraz to robiła. Wyjdzie z tego. Musi tylko złapać równowagę. Czy ta sala się kręci? Czy jej się tylko wydaje?
Chłopak pomógł jej usiąść. Coś do niej powiedział, potem wziął ręcznik i wyszedł. Dlaczego? Na pewno uznał, że to przegrana sprawa. Opuścił ją jak cała reszta? Nie, znowu był przy niej. Było ich dwóch, podali jej nowy ręcznik. Świeży, tym razem wilgotny.
Dotknęła nim czoła i karku, podciągnęła rękawy i wytarła nadgarstki. Czuła się już lepiej. Tym razem, kiedy podniosła wzrok, ujrzała przed sobą tylko jednego chłopca. No i, dzięki Bogu, sala w końcu znieruchomiała. Młody człowiek był wyraźnie zamyślony. Patrzył na jej nadgarstki. A raczej patrzył na poziome blizny, które się pokazały, kiedy podwinęła rękawy kardiganu.
– Wierz mi – odezwała się do niego. – Wiem, jak nie schrzanić tego następnym razem.
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY CZWARTY
Justin chciał powiedzieć tej kobiecie, że ją rozumie. Tyle już razy myślał o pozbawieniu się życia, że nawet usystematyzował sobie stosowne metody. Nigdy nie spotkał jednak nikogo starszego od siebie, kto przypominałby mu jego matkę, a ona przypominała ją, i to bardzo… Nigdy nie spotkał nikogo w tym wieku, kto by tego naprawdę spróbował.
– Psze pani, dobrze się pani czuje? – spytał. – Bo powinienem teraz pomagać przy pakowaniu.
– Dobrze, nic mi nie będzie. – Uśmiechnęła się do niego i ściągnęła w dół rękawy. – Mam na imię Kathleen. Nie musisz mówić do mnie pani. Ale pewnie znasz już moje imię po tym wieczorze.
– Jestem Justin.
– Dziękuję ci za pomoc, Justinie.
Skinął jej głową.
– Wiem, że pani nic złego nie zrobiła.
Potem odwrócił się i wyszedł tylnym wyjściem.
Musiał wracać do kuchni, do pudeł pełnych puszek fasolki i zupy, i takiej masy ryżu, że dałoby się nią chyba zapchać jakiś nieduży naród. Może za bardzo się starał, ałe miał świadomość, że przerżnął sprawę w Bostonie. Od powrotu nękała go wciąż obawa, że skończy z wężem dusicielem na szyi. Wiedział, że znalazł się bardzo blisko publicznego napiętnowania za zdradę. Może dlatego czuł potrzebę, żeby wrócić i pomóc tej kobiecie, tej Kathleen. A także dlatego, że przypominała mu jego mamę. Nie zdawał sobie z tego sprawy do tego wieczoru, ale tęsknił za matką. Tęsknił też za Erikiem. Nie miał już pewności, czy Eric w ogóle do nich wróci.