Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 53 из 65

Albo inaczej – gdy wszyscy śpią, nie płacze nikt.

ROZDZIAŁ 103

Furgonetka niemal przez pół godziny z trudem pięła się pod górę. Nagle zatrzymała się. Silnik zgasł. Zamarłam. Dotarliśmy na miejsce. Na pewno nie przywieziono nas do „Szkoły” – więc gdzie?

Rozległ się trzask zamykanych drzwi samochodu. Następnie usłyszałam chrzęst butów na żwirze i chrapliwe męskie głosy.

– Gdziekolwiek jesteśmy, jechaliśmy niecałą godzinę – szepnął Kit. Siedzieliśmy sztywno w tylnej części furgonetki. Na razie nie mogliśmy nic zrobić. To poczucie bezradności mnie dobijało.

– Jak tam, wszystko w porządku? – spytałam dzieci. Starałam się sprawiać wrażenie pewnej siebie i zachowywać się tak, jakbym przynajmniej do pewnego stopnia panowała nad sytuacją. Zdałam sobie sprawę, że odkąd odnalazłam te dzieci, obudził się drzemiący we mnie instynkt macierzyński.

– Nie jesteśmy w pobliżu naszej gównianej „Szkoły”. Czuję to – powiedział Oz głosem, po chłopięcemu buńczucznym i pełnym entuzjazmu jednocześnie.

– To niedobre miejsce – dodał Ikar. – Ja zawsze wyczuwam takie rzeczy.

– Tu jest be, co, Ikar? – zażartował Oz i zrobił minę do swojego niewidomego przyjaciela.

Drzwi furgonetki otworzyły się ze skrzypieniem. Słońce oślepiło nas na chwilę. Zmrużyliśmy oczy.

Na zewnątrz stali uzbrojeni ludzie o twarzach jak księżyce w pełni. W walce z nimi nie mielibyśmy najmniejszych szans.

– Nie musicie mierzyć do nas z tych karabinów – powiedziałam.

– Przybywamy w pokoju – dodał Ikar.

Jeden ze strażników podszedł do nas.

– Wysiądźcie z wozu. – Mówił tonem wojskowego; ciekawe, z jakiej armii? – Wszystko pójdzie o wiele łatwiej, jeśli będzie pani wykonywać polecenia, a nie je wydawać. Wy wszyscy – wysiadać! Szybko!

– To małe dzieci. Boją się broni – stwierdził Kit. – Ma pan dzieci? Czy którykolwiek z was ma dzieci?

– Niech pan wysiądzie z tego wozu, do cholery, agencie Bre

Spojrzałam raz jeszcze na dzieci. Miały ściągnięte twarze, ale nie okazywały zbyt wielkiego strachu. Może w „Szkole” nauczyły się przyjmować ze spokojem wszystko, co zgotuje im los.

– Dobra, wychodzimy. Wysiadamy z furgonetki – powiedziałam. Jednak ledwie znalazłam się na zewnątrz, głos uwiązł mi w gardle. Jeśli wcześniej mogłam mieć jakieś wątpliwości, teraz wiedziałam już, że trafiłam do jakiegoś koszmaru. Nogi wrosły mi w ziemię.

Wiedziałam, gdzie jesteśmy. Nie rozumiałam, dlaczego nas tu przywieziono i chyba nie chciałam rozumieć, ale doskonale znałam to miejsce. Boże.

– Och, Kit – wymamrotałam.

– Co się stało, Fra

Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem. Nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Staliśmy przed domem Gillian po zachodniej stronie Sugarloaf Mountain. Tu mieszkała moja przyjaciółka. Jeszcze parę dni temu pływałam w jej wielkim, migocącym w słońcu basenie. Patrząc na zachód widać było dział kontynentalny, a ku północy rozciągał się Four Mile Canyon.

Na dużym, dobrze mi znanym parkingu stało pełno ciężarówek, samochodów i uzbrojonych strażników. Wypatrzyłam też kilku ludzi, których znałam ze szpitala komunalnego w Boulder.

Na jednego z nich zwróciłam szczególną uwagę. Wysiadał właśnie z granatowego land-rovera. Zauważyłam w lewym górnym rogu przedniej szyby szpitalną naklejkę. Taką samą David przyczepił do naszego samochodu.

Ale David był jednym z nich, zgadza się? On też był parszywym draniem. Och, Davidzie, Davidzie, jak mogłeś?

– To doktor John Brownhill. – Wskazałam go Kitowi.

Brownhill nawet na mnie nie spojrzał, nawet nie zwrócił oczu w naszym kierunku.

– Mieliśmy okazję się poznać. W czym się specjalizuje? Dzieciobójstwie? – spytał Kit.





– Jest dyrektorem kliniki zapłodnień in vitro w Boulder – mruknęłam do siebie. Te dzieci musiały mieć matki, pomyślałam po raz nie wiadomo który. Jakieś kobiety wydały je na świat; to dlatego doktor John Brownhill był tutaj. Ci ludzie go potrzebowali.

Nagle przed domem pojawiła się Gillian Puris. Moja przyjaciółka. Tak zimna i wyniosła, że wydawała się zupełnie obcą osobą. Obok niej stał jej syn Michael. Machał do kogoś z ganku; w pierwszej chwili pomyślałam, że do mnie.

Ale myliłam się!

ROZDZIAŁ 104

– To Adam! Nic mu nie jest! Tam, stoi przed domem. Adam żyje! – Wendy i Peter wydawali z siebie radosne, piskliwe dźwięki. Dzieci były podekscytowane i ożywione; ucieszyły się na widok tego chłopca – syna Gillian.

Znały go i domyślałam się, skąd – ze „Szkoły”! Michael też stamtąd pochodził. To on był tym Adamem, o którym wszyscy opowiadali.

Mały chłopiec nagle wyrwał się Gillian. Musiał być silny. Rzucił się biegiem w stronę Petera i Wendy.

– Adam! Adam! Tu jesteśmy – krzyczały bliźniaki.

W pierwszej chwili przez twarz Gillian przemknął niepokój, który szybko zastąpiła wściekłość.

– Michael, stój! – krzyknęła, ale szczupły, jasnowłosy chłopiec pędził jak błyskawica do swoich przyjaciół, swoich zaginionych compadres, kumpli ze „Szkoły”.

Michael śmiał się radośnie. Wyglądał jak niewi

Odwróciłam się od nich i spojrzałam na Gillian. Miała takie zimne, bezduszne oczy. Po raz pierwszy ujrzałam jej skrzętnie dotąd skrywane oblicze, i nie byłam na to przygotowana. Kim jest ta kobieta, którą uważałam za bliską mi osobę? Czułam się tak, jakbym miała w żołądku ciężki kamień. Ona tylko udawała moją przyjaciółkę, by obserwować mnie po śmierci Davida.

– To Adam! Nasz przyjaciel! – krzyknął mi w ucho Ikar. Z radości oderwał się od ziemi i wzleciał na wysokość półtora metra. Zawisł w powietrzu. – Adam żyje! Czy to nie wspaniałe? Co lepszego mogłoby nas spotkać?

Nagle Ikar otrzymał potężny cios. Jeden ze strażników uderzył go w głowę. Rąbnął tego małego chłopczyka pięścią. Biedny Ikar bezwładnie runął na ziemię. Nie ruszał się.

Tego już było dla Kita za wiele. Uderzył strażnika prosto w szczękę. Dwaj pozostali, klnąc głośno, rzucili się na Kita, zasypując go gradem ciosów. Potem wymierzyli w niego karabiny, ale on się nie uspokoił. Wydzierał się na nich. Dzieci też krzyczały.

Tymczasem ja uklękłam przy biednym Ikarze. Bałam się, że mogło mu się coś stać, ale jego nie widzące oczy na szczęście były otwarte. Wyglądało na to, że już doszedł do siebie.

– Bezmózg – rzucił do strażnika, dając upust złości. Prawdziwy mały wojownik. – I to miał być cios?

– Zuch z ciebie, Ikarze – powiedziałam. – Ale uspokój się trochę.

– Nie wolno latać! – huknął strażnik, patrząc znacząco na Ikara. Mężczyzna był czerwony na twarzy; żyły napęczniały mu na karku. – Znacie przepisy. Latanie jest zabronione. Powtarzaliśmy wam to tysiące razy.

– Przepisy się zmieniły – warknął Ikar.

Nie zamierzał ustąpić. Przygarnęłam malca do siebie, pragnąc zasłonić go przed kolejnymi ciosami. Instynkt macierzyński rozbudził się we mnie ze zdwojoną siłą.

Gillian szła szybkim krokiem w moim kierunku.

– Nie powi

– Jasne. To kwestia wyczucia – odburknęłam i zdałam sobie sprawę, że jestem wściekła. – Niestety, David i Frank McDonough zawiedli. Zabrakło im wyczucia i tyle.

Miałam ochotę krzyczeć na Gillian i na strasznego potwora zwanego wujkiem Thomasem, ale zmusiłam się, by zachować spokój i nie okazywać złości. Sytuacja była zbyt niebezpieczna. Wokół nas stali uzbrojeni strażnicy. Zdawali się tylko czekać na okazję, by sobie postrzelać.

– Cześć, ciociu Fra

Michael objął mnie za nogi i mocno się przytulił. Był pięknym małym chłopcem. Zawsze go ubóstwiałam i nie mogłam się nachwalić, ale w tej chwili, szczerze mówiąc, trochę się go bałam. Wszystko mnie przerażało. A najbardziej Gillian. Moja tak zwana przyjaciółka okazała się bezdusznym potworem.