Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 36 из 54

– Nie. – Kot zaczął się kręcić, więc puścił zwierzę na podłogę.

– Wiem, że Bobby zakochał się w kimś. Zastanawiam się, czy nie w tej S. Blackman.

– Jeśli tak, nic mi o tym nie mówił. Ze dwa razy spotkał się na plaży z jakąś kobietą. Na parkingu tuż przy szopie z wypożyczalnią.

– Przed wypadkiem czy później?

– Przed. Siedział w porsche, czekał, a ona podjechała obok i rozmawiali.

– Nigdy cię nie przedstawił ani nie wspominał, kto to taki?

– Wiem, jak wyglądała, ale nie wiem, jak się nazywa. Widziałem, jak raz wchodzili do kawiarni i była dziwnie zbudowana, wie pani? Trochę jak Munchkin. Nie mogłem tego zrozumieć. Bobby był przystojnym facetem i zawsze otaczał się naprawdę gorącymi lalkami, ale ona była żałosna.

– Zwiewne blond włosy? W wieku jakichś czterdziestu pięciu lat?

– Z bliska nie widziałem jej nigdy, ale włosy się zgadzają. Jeździ mercedesem, którego widuję od czasu do czasu. Ciemnozielony z beżową tapicerką. Wygląda na rocznik pięćdziesiąty piąty lub pięćdziesiąty szósty, ale jest w świetnym stanie.

Ponownie przejrzałam notes. Pod literą „D” widniał adres i numer telefonu Sufi.

Czyżby miał z nią romans? Wydawało się to wielce nieprawdopodobne. Bobby miał dwadzieścia trzy lata i był – jak przyznał GUS – przystojnym chłopakiem. Carrie St. Cloud wspominała coś o jakimś szantażu, ale jeśli Sufi padła jego ofiarą, dlaczego zwracała się o pomoc do Bobby’ego? Z pewnością nie chodziło tu o szantażowanie jego przez nią. Cokolwiek to było, dostarczyło mi punktu zaczepienia i byłam za to wdzięczna. Schowałam notes do torebki i spojrzałam w górę. GUS obserwował mnie z rozbawieniem.

– Boże, szkoda, że nie zobaczyła pani swojej twarzy. Naprawdę widziałem, jak kręcą się tryby – powiedział.

– Coś się wreszcie zaczyna układać i to mi się podoba. Słuchaj, bardzo mi pomogłeś. Jeszcze nie wiem, co to wszystko znaczy, ale uwierz mi, dowiem się.

– Mam nadzieję. Tak mi przykro, że z początku milczałem. Jeśli będę mógł jeszcze pomóc, proszę dać znać.

– Dzięki – odparłam. Zsunęłam kota z uda, wstałam i uścisnęłam dłoń Gusa.

Szłam do samochodu, otrzepując dżinsy i wyskubując kocie włosie. Dochodziła dziesiąta wieczór i powi

ROZDZIAŁ 19

Wjechałam w cień po drugiej stronie ulicy, przy Haughland Road, w samym sercu Santa Teresa. W przeważającej mierze mijane domy były dwukondygnacyjnymi budynkami z drewna i kamienia, z rozległymi podwórkami pełnymi jałowców i dębów. Na trawnikach pojawiały się wszędobylskie ostrzeżenia o systemach alarmowych, uprzedzające o bezgłośnym monitoringu i uzbrojonych ochroniarzach.

Podwórko Sufi ocieniała gęstwina gałęzi, całą jej posiadłość pokrywała gmatwanina krzewów, a wszystko ogradzał drewniany płotek z szerokich pali. Dom wyłożono cienkim, gontowym sidingiem, być może w jasnym odcieniu brązu lub zieleni, co trudno nocą określić. Żadne zewnętrzne oświetlenie nie rozjaśniało wąskiej werandy. Na podjeździe po lewej stronie parkował ciemnozielony mercedes.

Ta okolica należała do spokojnych. Chodniki i jezdnia były puste. Wysiadłam z samochodu i podeszłam do budynku. Z bliska zdałam sobie sprawę z masywności budowli, podobne do niej przekształcano ostatnio na lokale typu „łóżko i śniadanie” o dziwnych nazwach: The Guli and Satchel, The Blue Tern, The Quackery. Można spotkać je dzisiaj we wszystkich zakątkach miasta: odrestaurowane wiktoriańskie rezydencje o najdziwaczniejszych kształtach, gdzie za dziewięćdziesiąt dolców za noc można spać w łożu rozpiętym na konstrukcji ze sztucznego mosiądzu i powalczyć – następnego ranka – ze świeżo wypieczoną bagietką, rozsypując wyglądające na łupież okruszki.

Na oko domostwo Sufi stanowiło jednorodzi

Po drugiej stronie znajdowała się oszklona weranda, której szyby odbijały szarobłękitne refleksy rzucane przez telewizor. Z mozołem pokonałam kilka pokruszonych betonowych schodków i zapukałam do drzwi. Po chwili na werandzie zapaliło się światło i Sufi wyjrzała zza zasłony.

– Cześć, to ja – powiedziałam. – Czy możemy porozmawiać?

Nachyliła się bliżej do szyby, rozglądając się wokół. Widocznie sprawdzała, czy nie towarzyszy mi banda rzezimieszków i wagabundów.





Otworzyła drzwi w pantoflach i szlafroku, którego wyłogi spinała pod szyją; jeden z rękawów owinął się jej wokół talii.

– O mój Boże, na śmierć mnie przestraszyłaś – usłyszałam. – Co tu robisz o tej porze? Czy coś się stało?

– Nie, nic. Przepraszam, że cię niepokoję. Byłam właśnie w okolicy, a muszę z tobą porozmawiać. Czy mogę wejść?

– Miałam już iść spać.

– W takim razie możemy pogadać tu, na werandzie.

Obrzuciła mnie urażonym spojrzeniem, po czym niechętnie cofnęła się, bym mogła wejść. Była ode mnie niższa o pół głowy, a jej blond włosy tak bardzo zrzedły, że tu i ówdzie dostrzegłam prześwitującą skórę. Nie zaliczałam jej wcześniej do tego typu kobiet, które paradują w obcisłych atłasowych szlafrokach w kolorze brzoskwiniowym i ra

Zaraz po wejściu zanotowałam w myślach szczegóły wyposażenia, by poddać je później analizie. Pomieszczenie było zagracone i dawno nie sprzątane, o czym świadczyły stosy brudnych naczyń, piętrzących się w różnych miejscach, zwiędłe kwiaty w wazonie i śmieci wypadające na podłogę z przepełnionego kosza. Woda na dnie wazonu, brunatna od glonów, musiała cuchnąć jak ostatnie stadium jakiejś choroby. Na poręczy fotela spoczywało zmięte celofanowe opakowanie; zauważyłam, że pałaszowała Ding-Dongi. „Reader’s Digest” leżał otwarty na otomanie. Mieszkanie pachniało jak pizza pepperoni, której kawałki wyśledziłam w pudełku na telewizorze. Ciepło z zespołu obwodów elektrycznych wciąż ją podgrzewało, zapach oregano i sera mozzarella mieszał się z odorem rozgrzanego kartonu. Boże, pomyślałam, kiedy ostatnio jadłam?

– Mieszkasz sama? – zapytałam.

Popatrzyła na mnie, jakbym przeprowadzała przesłuchanie w melinie.

– I co z tego?

– Zakładałam, że jesteś niezamężna. – I nagle oświeciło mnie, że nikt właściwie tego nie powiedział.

– Jest już późno, jak na śledztwo – burknęła opryskliwie. – Czego chcesz?

Czuję się taka wyzwolona, gdy i

– Znalazłam notes Bobby’ego.

– Czemu mi to mówisz?

– Zastanawiam się nad związkiem, jaki was łączył.

– Nie łączył nas żaden związek.

– Słyszałam co i

– W takim razie źle słyszałaś. Oczywiście, że go znałam. Był jedynym dzieckiem Glen, a obie jesteśmy od lat najlepszymi przyjaciółkami. Poza tym nie miałam z Bobbym wspólnych tematów.

– Wobec tego dlaczego musiałaś spotykać się z nim na plaży?

– Nigdy nie „spotykałam się” z Bobbym na plaży – parsknęła.

– Ktoś cię z nim widział więcej niż raz.

Zawahała się.

– No, może spotkaliśmy się raz czy dwa. Co w tym złego? W szpitalu też go odwiedzałam.

– Jestem tylko ciekawa, o czym rozmawialiście, to wszystko.