Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 19 из 54

Tymczasem schodziliśmy w dół szerokimi schodami z czerwonych, hiszpańskich płytek, odgłos naszych kroków odbijał się głuchym, niemiarowym echem. Jako że szpital wzniesiono na zboczu wzgórza, tylna część budynku znajduje się pod ziemią, podczas gdy część frontowa wychodzi na ścieżki gdzieniegdzie porośnięte chaszczami. Było tu ciemniej, jakby z powodów oszczędności odcięto od zasilania urządzenia powszechnej użyteczności. Panowała niska temperatura i w powietrzu unosiła się woń formaldehydu, cierpkiego dezodorantu zmarłych. Strzałka na ścianie wskazała nam drogę do pomieszczeń autopsji. W duchu zaczęłam przygotowywać się na obrazy, które podsuwały moje zmysły.

Doktor Fraker otworzył drzwi z szybką z mlecznego szkła. Nie wahałam się przed wejściem i w ułamku sekundy rozejrzałam się po pomieszczeniu, by upewnić się, że nie przeszkadzamy jakiemuś facetowi z rzeźnickim nożem patroszyć nieboszczyka. Doktor Fraker musiał wyczuwać mój strach, bo dotknął mojego łokcia.

– Chwilowo nie ma nic w harmonogramie – powiedział i poprowadził mnie dalej.

Uśmiechnęłam się bez przekonania i podążyłam za nim. Na pierwszy rzut oka miejsce zdawało się opuszczone. Zauważyłam ściany wykładane płytkami ceramicznymi o jabłkowozielonym zabarwieniu, długie szafki z nierdzewnej stali z dużymi szufladami. Przypominało mi to kuchnię dwudziestego pierwszego wieku z czasopisma poświęconego wystrojom wnętrz, wyposażoną w nierdzewną wysepkę pośrodku, z własnym szerokim zlewem, wysokimi szponiastymi kurkami, wiszącą wagą i suszarką. Wykrzywiłam usta ze wstrętem. Wiedziałam, co tu się przygotowuje, żadne tam jedzenie.

Pchnięto drzwi obrotowe po przeciwnej stronie sali i młody człowiek w chirurgicznej zieleni wszedł tyłem, ciągnąc nosze na kółkach. Ciało na wózku owinięto grubym, ciemnym plastikiem, ukrywającym płeć i wiek. Widziałam jedynie etykietkę na stopie i kosmyk ciemnych włosów; twarz trupa owinięto plastikiem, niczym mumię. Mgliście przypominałam sobie ostrzeżenia wypisane na folii z pralni chemicznej: „UWAGA: Aby uniknąć niebezpieczeństwa uduszenia, trzymać z daleka od dzieci. Nie używać w łóżeczkach, wózkach i kojcach. Ta torebka nie jest zabawką”. Odwróciłam wzrok, biorąc głęboki oddech po to tylko, by udowodnić sobie, że jeszcze mogę to zrobić.

Doktor Fraker przedstawił mnie dyżurnemu, który nazywał się Kelly Borden. Był po trzydziestce, wielki i oklapły, z kędzierzawymi, przedwcześnie siwiejącymi włosami, związanymi w tłustą kitkę, która spadała do połowy pleców. Miał bródkę, podkręcone wąsiki, łagodne oczy i zegarek na rękę, który mierzyłby czas chyba nawet na dnie oceanu.

– Kinsey jest prywatnym detektywem, interesuje się wypadkiem Bobby’ego Callahana – oznajmił doktor Fraker.

Kelly skinął głową, wyraz jego twarzy się nie zmienił. Podjechał z wózkiem do czegoś, co wyglądało na obudowę wielkiej lodówki, i popchnął go do środka, obok i

Doktor Fraker spojrzał na mnie przez ramię.

– Mam na górze pewne sprawy do załatwienia. Może zostawię was tutaj, a pani go wypyta, o co tylko zechce? Pracował razem z Bobbym. Będzie kompetentnym rozmówcą, a potem pogadamy, gdy już się pani wszystkiego dowie.

– Wspaniale – powiedziałam.

ROZDZIAŁ 10

Po wyjściu doktora Frakera Kelly Borden wyciągnął butelkę ze środkiem dezynfekującym w aerozolu, którym zaczął spryskiwać nierdzewne szafki, wszystko metodycznie wycierając. Nie byłam pewna, czy naprawdę musi to robić, lecz to pozwalało mu nie patrzeć na mnie. Był to grzeczny sposób ignorowania mnie, ale nie oponowałam. Spokojnie okrążyłam pomieszczenie, zerkając na oszklone gablotki wypełnione skalpelami, kleszczami i piłami.

– Myślałam, że będzie więcej ciał – zagadnęłam.

– Są tam.

Spojrzałam w stronę drzwi, którymi wszedł.

– Mogę rzucić okiem?

Wzruszył ramionami.

Przemierzyłam pomieszczenie i otworzyłam drzwi, przy których wisiał termometr wskazujący cztery stopnie Celsjusza. Salę mniej więcej wielkości mojego mieszkania wypełniały prycze z włókna szklanego, ułożone piętrowo, niczym w więzieniu. W ewidencji widniało osiem ciał, większość owinięto podobnym, żółtawym plastikiem, przez który mogłam czasem rozpoznać ramiona, nogi i otwarte rany; krew i płyny ustrojowe zbierały się na powierzchni plastikowego opakowania. Dwa ciała przykryto prześcieradłami. Starsza kobieta, leżąca na najbliższym łóżku, była naga, nieruchoma niby kłoda drewna, wyglądała na nieco odwodnioną. Pośrodku jej ciała wycięto dramatyczne „Y”, potem zszyto grubymi, niezgrabnymi szwami. Przywodziła na myśl kurczaka, nadzianego farszem i związanego. Jej piersi rozpłaszczyły się jak paczki z fasolą, a łono było niemal bezwłose, jak u małej dziewczynki. Chciałam ją przykryć, ale po co? Zimno, ból, skrępowanie czy seks nie miały już na nią wpływu. Obserwowałam jej klatkę piersiową, ale nie dostrzegłam wznoszenia się i opadania. Śmierć zaczęła przypominać salonową sztuczkę – jak długo wstrzymasz oddech? Zauważyłam, że znowu głęboko oddycham, nie miałam ochoty na uczestniczenie w tej sztuczce. Zamknęłam drzwi, wracając do przytulnego pomieszczenia autopsji.

– Ilu możecie pomieścić?

– Pięćdziesięciu chyba dałoby się upchać. Nigdy nie widziałem więcej niż ośmiu.

– Myślałam, że większość ludzi idzie prosto do prosektorium.

– To prawda, jeśli zmarli z przyczyn naturalnych. My dostajemy całą resztę, ofiary zabójstw, samobójstw, wypadków, wszystkich umarłych w podejrzany bądź nienormalny sposób. Większości poddaje się autopsji i odsyła do kostnicy stosunkowo szybko. Z dziesięciu, jakich mamy pod ręką, kilku to biedacy. Dwóch z nich nie znamy z nazwiska i trzymamy w nadziei na potwierdzenie ich tożsamości. Czasem zdarzają się kłopoty z zorganizowaniem pochówku, więc trzymamy ciało, aż odbiorą je krewni. Dwóch mamy tu od lat. Franklin i Eleanor. Są jak maskotki.

Skrzyżowałam ramiona, czując przenikliwy chłód; pośpiesznie skierowałam temat z powrotem w stronę żywych.

– Czy zna pan dobrze Bobby’ego? – zapytałam. Odwróciłam się i oparłam o ścianę, obserwując, jak poleruje kurki od kranu nad nierdzewnym zlewem.





– Znam go tylko pobieżnie. Pracowaliśmy na różnych zmianach.

– Jak długo pan tu pracuje?

– Pięć lat.

– Co pan robi poza tym?

Milczał, spoglądając na mnie. Chyba nie lubił osobistych pytań, lecz był zbyt uprzejmy, by uchylić się od odpowiedzi.

– Jestem muzykiem. Gram na gitarze jazzowej.

Wpatrywałam się w niego przez chwilę, wahając się.

– Czy słyszał pan kiedyś o Danielu Wade?

– Pewnie. Był miejscowym pianistą jazzowym. Każdy o nim słyszał. Choć już od wielu lat nie było go w okolicy. To pani przyjaciel?

Odsunęłam się od ściany i podjęłam na nowo swój obchód.

– Byłam kiedyś jego żoną.

– Jego żoną?

– Właśnie. – Zauważyłam kilka słojów wypełnionych brejowatą cieczą, w których marynowały się ludzkie organy. Zastanawiałam się, czy jest tu gdzieś piklowane serce, wciśnięte między wątroby, nerki i śledziony.

Kelly zajął się swoją pracą.

– Niezwykły muzyk – mruknął tonem, w którym zawierała się po części ostrożność, po części respekt.

– Tym właśnie jest – powiedziałam, uśmiechając się z własnej ironii. Nigdy nie rozmawiałam o tym i wydało mi się dziwne, że robię to w sali autopsji z pracownikiem kostnicy, ubranym w chirurgiczną zieleń.

– Co się z nim stało? – zapytał Kelly.

– Nic. Z tego, co wiem, mieszkał ostatnio w Nowym Jorku. Nadal grywa, nadal ćpa.

Potrząsnął głową.

– Boże, ma facet talent. Nigdy go dobrze nie znałem, ale wykorzystywałem każdą okazję, by go zobaczyć. Nie rozumiem, dlaczego jeszcze do niczego nie doszedł.

– Świat jest pełen utalentowanych ludzi.

– No tak, ale on jest ponadprzeciętnie bystry. Przynajmniej z tego, co słyszałem.

– Szkoda, że nie byłam tak bystra jak on. Oszczędziłabym sobie wielu przykrości – powiedziałam. Tak naprawdę to małżeństwo, choć krótkotrwałe, stanowiło najlepsze kilka miesięcy mojego życia. Wówczas Daniel miał twarz anioła… Czyste, niebieskie oczy, chmurę żółtych loków. Zawsze przypominał mi podobiznę katolickiego świętego autorstwa pewnego artysty – smukłą i piękną, o ascetycznym wyglądzie, z eleganckimi dłońmi i skromną miną. Tryskał niewi