Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 72 из 90

Wstawiła garnek z wodą na kąpiel dla Chantal. Kiedy czekała, aż się zagrzeje, obudzili się kolejno pozostali. Najpierw Mohammed, który poszedł się zaraz umyć, później Ellis, skarżąc się, że cały jest obolały, a na końcu Chantal, której wystarczyło dać jeść, by ją zadowolić.

Jane znajdowała się w stanie dziwnej euforii. Powi

Chantal także wydawała się szczęśliwa, jakby wysysała ten stan ducha z mlekiem matki. Ostatniego wieczoru nie zdołali kupić nic do jedzenia, ponieważ pasterze bydła odeszli i nie było od kogo kupować. Mieli jednak w zapasach prowiantu trochę soli i ryżu, który ugotowali – nie bez trudności, bo na tej wysokości na zagotowanie się wody można czekać w nieskończoność. Na śniadanie została reszta zimnego ryżu. To trochę ostudziło euforię Jane.

Jadła, karmiąc jednocześnie Chantal. Później umyła i przewinęła małą. Zapasowa pielucha uprana wczoraj w strumieniu wyschła przez noc nad ogniem. Podłożyła ją Chantal, a z zasiusianą poszła nad strumień. Liczyła na to, że wiatr i ciepło końskiego ciała wysuszą ją w drodze. Co by powiedziała mama dowiedziawszy się, że jej wnuczka leży cały dzień w jednej pieluszce? Byłaby przerażona. Nieważne…

Ellis z Mohammedem objuczyli kobyłę i siłą ustawili ją we właściwym kierunku. Dzisiaj będzie gorzej niż wczoraj. Mają przeciąć pasmo górskie, które od stuleci z niniejszym lub większym skutkiem izoluje Nurystan od reszty świata. Będą się wspinać ku znajdującej się na wysokości czternastu tysięcy stóp przełęczy Aryu. Przez większość drogi będą musieli brnąć przez śnieg i lód. Spodziewali się dotrzeć jeszcze dzisiaj do wioski Linar w Nurystanie. W prostej linii to zaledwie dziesięć mil, ale będzie dobrze, jeśli dowloką się tam późnym popołudniem. Gdy ruszali w drogę, słońce przygrzewało już silniej niż rano, ale powietrze nadal było zimne. Jane założyła grube skarpety i rękawice z jednym palcem, a pod podbite futrem palto wdziała sweter. Chantal niosła w nosidełku między paltem a swetrem, rozpiąwszy górne guziki, aby mała miała czym oddychać.

Opuścili łąkę i ruszyli w górę rzeki Aryu. Krajobraz momentalnie stał się znowu surowy i wrogi. Zimne urwiska pozbawione były jakiejkolwiek rośli

W pewnej chwili Jane dostrzegła w oddali obozowisko nomadów – kilka namiotów rozbitych na nagim stoku. Nie wiedziała, czy ma się cieszyć, że w Dolinie są oprócz nich jeszcze jacyś ludzie, czy też raczej się ich obawiać. Jedyną i

Wkrótce stąpali już po gruncie pokrytym cienką warstwą śniegu i Jane, pomimo grubych skarpet i butów, zaczęły marznąć stopy.

Zdumiewające, że Chantal prawie się nie budziła. Co kilka godzin zatrzymywali się na parę minut odpoczynku i Jane wykorzystywała te okazje, by nakarmić małą, krzywiąc się z zimna przy wystawianiu na mróz wrażliwej piersi. Podzieliła się z Ellisem spostrzeżeniem, że według niej Chantal nadzwyczaj dobrze znosi trudy podróży.

– To wprost niewiarygodne. Niewiarygodne – przyznał.

W południe, w miejscu, skąd roztaczał się widok na przełęcz Aryu, zatrzymali się na upragniony półgodzi

Podejście do przełęczy nie wyglądało zachęcająco. Przyglądając się stromemu stokowi, Jane zaczęła mieć poważne wątpliwości. Chyba posiedzę tu trochę dłużej, przeleciało jej przez myśl. Było jednak zimno i zaczęła dygotać. Ellis zauważył to i wstał.

– Chodźmy, zanim przymarzniemy do tych kamieni – powiedział wesoło, a Jane pomyślała: patrzcie go, jaki rozkoszny. Wysiłkiem woli zmusiła się, by wstać.

– Daj, poniosę Chantal – zaproponował Ellis.





Z wdzięcznością oddała mu dziecko. Mohammed ruszył przodem prowadząc za uzdę Maggie. Jane powlokła się niechętnie za nim. Ellis zamykał pochód.

Stok był stromy, a pokryte śniegiem podłoże śliskie. Po kilku minutach Jane była bardziej zmęczona niż przed zatrzymaniem się na odpoczynek. Kiedy tak szła potykając się i sapiąc, przypomniało jej się, jak mówiła Ellisowi: Chyba mam większe szansę ucieczki z tobą stąd, niż potem samotnie z Syberii. Może nie dam rady i tutaj, pomyślała teraz. Nie zdawałam sobie sprawy, że będzie aż tak źle. Ale zaraz przywołała się do porządku. Oczywiście, że zdawałaś sobie sprawę, przyznała w duchu, i wiesz, że aby było lepiej, najpierw musi być gorzej. Przestań wreszcie biadolić, ty patetyczna idiotko. W tym momencie poślizgnęła się na oblodzonym kamieniu i zatoczyła. Ellis idący tuż za nią złapał ją za ramię i podtrzymał, chroniąc przed upadkiem. Uświadomiła sobie, że uważał na nią przez cały czas i poczuła przypływ miłości do tego człowieka. Jean-Pierre nigdy by się tak o nią nie troszczył. Szedłby przodem wychodząc z założenia, że jeśli będzie potrzebowała pomocy, sama o nią poprosi: gdyby miała mu to za złe, spytałby, czy w końcu chce, by ją traktować na równi z mężczyznami, czy nie.

Zbliżali się do szczytu. Jane pochyliła się w przód, żeby skompensować pochyłość, i powtarzała sobie w duchu: jeszcze kawałek, jeszcze kawałek. Kręciło jej się w głowie. Idąca przed nią Maggie poślizgnęła się na obluzowanych kamieniach i ostatnie kilka stóp podbiegła wierzgając i pociągając za sobą Mohammeda. Jane brnęła za nią ostatkiem sił, licząc kroki, w końcu postawiła nogę na płaskim terenie. Zatrzymała się. Świat wirował jej przed oczami. Otoczyło ją ramię Ellisa.

Zamknęła oczy i wsparła się na nim.

– Stąd będzie cały dzień marszu z górki – powiedział.

Otworzyła oczy. Nigdy nie widziała tak surowego krajobrazu: nic tylko śnieg, wiatr i skały – wszędzie i zawsze.

– Co za straszne pustkowie – szepnęła.

Przez chwilę patrzyli na roztaczający się przed nimi widok.

– Musimy ruszać dalej – powiedział w końcu Ellis.

Ruszyli. Droga w dół była bardziej stroma. Mohammed, który podczas wspinaczki cały czas ciągnął Maggie za uzdę, teraz czepiał się jej ogona spełniając rolę hamulca i pilnując, by kobyła nie zsunęła się bezwładnie po śliskim stoku. Pośród bezładu luźnych, przysypanych śniegiem skał trudno było wypatrzyć kopczyki kamieni, ale Mohammed szedł bez wahania naprzód. Jane przyszło na myśl, że powi

Schodzili coraz niżej i pokrywa śnieżna stopniowo stawała się coraz cieńsza, aż w końcu znikła zupełnie odsłaniając szlak. Jane słyszała od jakiegoś czasu dziwne pogwizdywania i wreszcie wykrzesała z siebie tyle energii, by zapytać Mohammeda, co to jest. Odpowiedział słowem z narzecza dari, którego nie znała. On z kolei nie znał jego francuskiego odpowiednika. Wreszcie pokazał jej małe wiewiórkowate zwierzątko, przebiegające im drogę – był to świstak. Później zobaczyła ich jeszcze kilka i zastanowiło ją, czym się tu odżywiają.

Wkrótce podążali już z biegiem małego strumienia i monotonię ciągnących się bez końca szarobiałych skał zaczęły ożywiać kępki rachitycznej trawy oraz niskie krzaki porastające brzegi. W wąwozie hulał wciąż jednak wiatr, przenikając ubranie Jane tysiącem lodowatych igiełek.

Tak jak przedtem wspinaczka stawała się z każdą chwilą trudniejsza, tak teraz schodzenie szło coraz to łatwiej; ścieżka wygładzała się stopniowo, powietrze stawało się cieplejsze, a krajobraz milszy dla oka. Jane w dalszym ciągu była skrajnie wyczerpana, ale nie czuła się już załamana i przygnębiona. Po przejściu kilku mil dotarli do pierwszej wioski Nurystanu. Tutejsi mężczyźni nosili grube swetry bez rękawów w krzykliwe biało-czarne wzory i mówili własnym językiem, który Mohammed ledwie rozumiał. Udało mu się jednak kupić od nich chleb za trochę afgańskich pieniędzy Ellisa.