Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 40 из 90

Wysunął ostrze noża i podał go Alemu, który przykląkł obok. Sam pochwycił lont w miejscu oddalonym o stopę od punktu jego połączenia ze spłonką i trzymając go oburącz dał Alemu znak, żeby ciął. Koniec skróconego lontu został mu w lewej ręce, a płonący odcinek w prawej. Nie był pewien, czy należy już podpalić skrócony lont. Musi sprawdzić, jak daleko są czołgi.

Nie wypuszczając z rąk obu kawałków lontu i wlokąc za sobą po dnie rzeki primacord, wdrapał się na skarpę. Wystawił głowę ponad krawędź mostu. Wielkie, czarne czołgi podpełzały coraz bliżej. Ile jeszcze – zastanawiał się gorączkowo. Liczył sekundy, oceniając jednocześnie na oko drogę pokonywaną przez maszyny; potem, już nie licząc, tylko zdając się na los szczęścia, przytknął płonący koniec odciętego lontu detonującego do skróconego odcinka nadal połączonego z ładunkami wybuchowymi.

Położył ostrożnie zapalony lont na ziemi i rzucił się do ucieczki. Ali i pozostali dwaj partyzanci pognali w ślad za nim.

Z początku przed wzrokiem czołgistów zasłaniał ich brzeg rzeki, ale gdy maszyny zbliżyły się, czwórka biegnących mężczyzn stała się z nich widoczna jak na dłoni. Ellis odliczał w myślach wolno upływające sekundy słysząc, jak stłumione dudnienie czołgów przeradza się z wolna w ryk.

Artylerzyści w czołgach wahali się tylko przez chwilę – można było z góry założyć, że uciekający Afgańczycy to partyzanci, a zatem odpowiedni cel do poćwiczenia. Huknęło dwa razy i nad głową Ellisa przeleciały dwa pociski. Zmienił kierunek i popędził w bok oddalając się od rzeki. Wyobraźnia podpowiadała mu, co dzieje się za jego plecami: artylerzysta koryguje odległość… teraz obraca wieżyczkę z lufą w moim kierunku… celuje… teraz. Ponownie wykonał unik, skręcając ostro z powrotem ku rzece i w sekundę później usłyszał kolejny huk. Następnym dostanę, pomyślał, chyba że najpierw wybuchnie ta cholerna bomba. Kurczę. Że też musiałem popisywać się przed Masudem, jaki to ze mnie fachura. I wtedy usłyszał, jak budzi się do życia karabin maszynowy. Trudno dobrze celować ze znajdującego się w ruchu czołgu, pocieszył się w duchu; ale mogą się zatrzymać. Oczyma wyobraźni ujrzał grad pocisków z karabinu maszynowego rwący w jego kierunku, zaczął więc kluczyć i lawirować. Nieoczekiwanie uświadomił sobie, że potrafi dokładnie przewidzieć, co zrobią Rosjanie: zatrzymają czołgi w miejscu, skąd nic nie będzie im przesłaniało widoku uciekających partyzantów, a tym miejscem będzie most. Ale czy bomby zdążą wybuchnąć, zanim strzelcy skoszą swoje cele? Przyśpieszył biegu. Serce waliło mu jak młotem; wielkimi, łapczywymi haustami chwytał powietrze. Nie chcę umierać, nawet jeśli ona go kocha, pomyślał. Dostrzegł, jak pociski dziobią głaz leżący niemal na jego drodze. Skręcił gwałtownie, ale strumień ognia podążył w ślad za nim. To chyba beznadziejne – jest łatwym celem. Usłyszał krzyk jednego z biegnących za nim partyzantów, potem sam oberwał, i to dwa razy z rzędu; poczuł piekący ból przeszywający biodro, a potem uderzenie, jakby silny klaps, w pośladek. Druga kula sparaliżowała mu na moment nogę. Zatoczył się i upadł na twarz, obijając sobie boleśnie klatkę piersiową, ale zaraz przetoczył się na plecy. Usiadł nie zwracając uwagi na ból i spróbował wstać. Czołgi zatrzymały się na moście. Biegnący przez cały czas tuż za Ellisem Ali wsuwał mu już ręce pod pachy i usiłował podnieść z ziemi. Byli teraz obaj jak tarcza na strzelnicy – strzelcy z czołgów nie mogą chybić.

I w tym momencie wybuchła bomba. To było piękne.

Cztery jednoczesne eksplozje ścięły most z obu końców, pozostawiając jego część środkową – ze stojącymi na niej dwoma czołgami – bez jakiegokolwiek punktu podparcia. Z początku zapadała się powoli ze zgrzytem trących o siebie krawędzi, potem uwolniła się i runęła widowiskowo w rwącą rzekę, lądując w niej na płask z niesamowitym pluskiem. Woda rozstąpiła się majestatycznie odsłaniając na chwilę dno, a potem z odgłosem przypominającym grzmot pioruna wypełniła z powrotem powstałą pustkę.

Gdy wszystko ucichło, Ellis usłyszał wiwaty partyzantów.

Kilku z nich wyskoczyło z ukrycia i rzuciło się ku zatopionym do połowy czołgom. Ali pomógł Ellisowi wstać. Czucie powróciło mu raptownie do nóg, a wraz z nim ból.

– Nie wiem, czy dam radę iść – powiedział do Alego w dari. Postąpił krok i byłby upadł, gdyby Ali go nie podtrzymał. – Jasny gwint – jęknął po angielsku. – Chyba dostałem w dupę.

Usłyszał strzelaninę. Spojrzawszy w tamtym kierunku zobaczył, jak ocalali Rosjanie usiłują wydostać się z czołgów, a partyzanci wyłapują ukazujących się we włazach nieszczęśników. Ci Afgańczycy to jednak zimnokrwiste dranie, pomyślał. Odwrócił wzrok od tej sceny i spostrzegł, że prawą nogawkę spodni ma mokrą od krwi. To pewnie z tej powierzchownej rany, domyślił się; czuł, że pocisk nadal zatyka tę drugą.

Masud podszedł do niego, uśmiechając się szeroko.

– Dobra robota, ten most – pochwalił po francusku z silnym akcentem. – Wspaniała!

– Dzięki – powiedział Ellis. – Ale nie przyjechałem tutaj, żeby wysadzać mosty. – Poczuł się nagle słaby i lekko oszołomiony, ale była to przecież idealna okazja do wyłożenia kart. – Jestem tu, żeby ubić pewien interes.

Masud popatrzył na niego zaintrygowany.





– Skąd jesteś?

– Z Waszyngtonu. Z Białego Domu. Reprezentuję prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Masud skinął głową wcale tym nie zdziwiony.

– Świetnie. Cieszę się.

W tym momencie Ellis zemdlał.

Wyłożył Masudowi cel swej misji jeszcze tego wieczora.

Partyzanci zmajstrowali prowizoryczne nosze i przenieśli Ellisa do leżącej w wyższych partiach Doliny Astany, gdzie zatrzymali się na noc. Masud posłał już gońca do Bandy po Jean-Pierre’a, który miał przybyć nazajutrz, by wydobyć pocisk z tylnej części ciała Ellisa. Do tego czasu rozlokowali się na podwórku wiejskiej chaty. Ból nieco zelżał, ale podróż osłabiła Ellisa. Partyzanci założyli mu na rany prymitywne opatrunki.

W jakąś godzinę po zarządzeniu postoju podano mu gorącą, słodką, zieloną herbatę, po której poczuł się trochę lepiej, a w chwilę później zasiedli wszyscy do kolacji składającej się z morw i jogurtu. Wędrując z konwojem z Pakistanu do Doliny Ellis zaobserwował, że partyzanci postępują zawsze w ten sam sposób: w godzinę albo dwie po przybyciu do miejsca przeznaczenia pojawiał się posiłek. Nie orientował się, czy produkty kupowali, rekwirowali, czy też dostawali w darze, ale domyślał się, że jednak dawano im je za darmo – czasami z dobrej woli, czasami pod przymusem.

Kiedy się posilili, Masud przysiadł się do Ellisa i w ciągu kilku minut większość partyzantów ostentacyjnie usunęła się, pozostawiając Ellisa sam na sam z Masudem i jego dwoma adiutantami. Ellis zdawał sobie sprawę, że jeśli chce porozmawiać z Masudem, musi to zrobić teraz, bo na drugą taką okazję może czekać przez kolejny tydzień. Czuł się jednak zbyt osłabiony i wyczerpany, by podejmować się tak delikatnego i trudnego zadania.

Rozmowę zagaił Masud.

– Wiele lat temu – powiedział – pewien obcy kraj prowadzący wojnę poprosił króla Afganistanu o posiłki w sile pięciuset wojowników. Afgański król wysiał mu pięciu wojowników z naszej Doliny z listem, w którym napisał, że lepiej mieć pięć lwów niż pięćset lisów. Stąd właśnie nasza Dolina nazywana jest Doliną Pięciu Lwów. – Uśmiechnął się. – Dzisiaj byłeś lwem.

– Słyszałem i

– Skończmy z legendami – powiedział z uśmiechem Masud. – Co masz mi do powiedzenia?

Ellis stara