Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 37 из 90

Nic.

Musi tu gdzieś być. Nie potrafiła sobie wyobrazić, aby Jean-Pierre podjął ryzyko ukrycia radia poza domem, gdyż istniałoby wtedy ogromne niebezpieczeństwo, że ktoś znajdzie je przez przypadek.

Wróciła do izby sklepowej. Gdyby tylko udało jej się znaleźć radio, wszystko byłoby w porządku – nie miałby i

Torba Jean-Pierre’a była jednak najbardziej oczywistym miejscem, bo nosił ją wszędzie ze sobą. Podniosła ją. Była ciężka. Obmacała jeszcze raz wnętrze. Miała dziwnie gruby spód.

Doznała olśnienia.

Torba może mieć podwójne dno.

Zbadała denko palcami. Musi tu być, myślała, musi. Wcisnęła palce pod spód i pociągnęła w górę. Fałszywe dno uniosło się bez oporu.

Z sercem podchodzącym do gardła zajrzała do torby.

W odsłoniętej przed chwilą tajnej skrytce spoczywało czarne, plastykowe pudełeczko. Wyjęła je.

To jest to, pomyślała; kontaktuje się z nimi za pośrednictwem tego małego radyjka.

Dlaczego spotyka się z nimi również osobiście?

Może nie chce zdradzać im tajemnic przez radio w obawie, że ktoś podsłucha. Może radio służy tylko do umawiania się na spotkania i do kontaktowania się w pilnych sprawach.

Na przykład, kiedy nie może oddalić się z wioski.

Usłyszała, jak otwierają się drzwi od tyłu chaty. Przerażona rzuciła radio na podłogę i odwróciwszy się błyskawicznie zajrzała do izby gości

– O Chryste – westchnęła głośno. Odwróciła się – serce waliło jej jak młotem.

Musi pozbyć się tego radia, zanim wróci Jean-Pierre.

Ale jak? Nie może go wyrzucić – ktoś mógłby je znaleźć. Musi je roztrzaskać.

Czym?

Nie ma młotka.

No to kamieniem.

Przebiegła przez izbę gości

– Chodź tu, no wyłaź! – krzyknęła. Szarpnęła z całych sił. Szorstka powierzchnia kamienia przecięła jej skórę na dłoniach. Natężyła mięśnie i kamień wysunął się z muru. Odskoczyła w tył, kiedy spadał na ziemię. Był mniej więcej wielkości puszki fasoli – w sam raz. Podniosła go oburącz i wróciła biegiem do chaty.

Wpadła do izby frontowej. Podniosła z podłogi czarny, plastykowy radionadajnik i położyła go na wykładanym kafelkami kontuarze. Potem uniosła kamień nad głowę i opuściła go z całych sił na radio.

Plastykowa obudowa pękła. Trzeba walnąć mocniej.

Ponownie uniosła kamień nad głowę i opuściła go. Tym razem obudowa rozleciała się na kawałki odsłaniając wnętrze aparatu: ujrzała płytkę drukowaną, stożek głośnika i dwie baterie z napisami w języku rosyjskim. Wyszarpnęła baterie, cisnęła je na podłogę i zaczęła miażdżyć urządzenie.

Nagle ktoś chwycił ją od tyłu.

– Co ty wyprawiasz?! – usłyszała krzyk Jean-Pierre’a.

Wyrwała mu się na chwilę i jeszcze raz rąbnęła kamieniem w radyjko. Chwycił ją za ramiona i odepchnął brutalnie na bok. Potknęła się i rozciągnęła jak długa na podłodze. Upadła tak nieszczęśliwie, że skręciła sobie nadgarstek.

Jean-Pierre wpatrywał się dzikim wzrokiem w radio.

– Szmelc! – krzyknął – Nie ma nawet co zbierać! – złapał ją za koszulę i poderwał ostro na nogi. – Nie wiesz nawet, co zrobiłaś! – wrzasnął. Z jego oczu wyzierała rozpacz i dzika wściekłość.

– Puść mnie! – krzyknęła. Nie miał prawa tak się zachowywać, bo to on ją oszukiwał. – Jak śmiesz podnosić na mnie rękę!

– Jak śmiem? – wypuścił z rąk jej koszulę, zamachnął się i wyprowadził silny cios. Pięść wylądowała na jej żołądku. Na ułamek sekundy szok po prostu ją sparaliżował; potem przyszedł ból umiejscowiony gdzieś głęboko, w miejscu wciąż obolałym po porodzie. Krzyknęła i zgięła się wpół, przyciskając ręce do brzucha.

Powieki miała zaciśnięte, nie widziała więc zbliżającej się ponownie pięści. Wylądowała na jej ustach. Krzyknęła. Nie dawała wprost wiary, że mógł jej to robić. Otworzyła oczy i spojrzała na niego bojąc się panicznie, że znowu ją uderzy.

– Jak śmiem?! – wrzasnął. – Jak śmiem?

Padła na kolana na klepisko i zaczęła szlochać z szoku, bólu i upokorzenia. Usta bolały ją tak, że ledwie mogła mówić.

– Proszę cię, nie bij mnie – wybełkotała. – Nie bij mnie już. – Zasłoniła twarz ręką w obro





Ukląkł, oderwał jej rękę od twarzy i pochylił się tak, że ich nosy niemal zetknęły się ze sobą.

– Od kiedy wiesz? – wysyczał.

Oblizała wargi. Puchły już. Dotknęła ich rękawem; kiedy go od nich oderwała, był zakrwawiony.

– Od kiedy zobaczyłam cię w kamie

– Ale przecież nic tam nie zauważyłaś!

– On mówił z rosyjskim akcentem i skarżył się na odciski. Na tej podstawie wszystko wydedukowałam.

Milczał przez chwilę zbierając myśli.

– Dlaczego właśnie teraz? – spytał. – Dlaczego nie rozbiłaś radia wcześniej?

– Bałam się.

– A teraz nie?

– Ellis tu jest.

– No to co?

Jane zebrała te resztki odwagi, jakie jej jeszcze pozostały.

– Jeśli z tym nie skończysz… z tym szpiegowaniem… powiem Ellisowi i on cię powstrzyma.

Złapał ją za gardło.

– A co będzie, jeśli cię uduszę, ty suko?

– Jeśli coś mi się stanie… Ellis będzie dociekał dlaczego. On nadal mnie kocha.

Wpatrywała się w niego. W jego oczach płonęła nienawiść.

– Teraz nigdy go nie dostanę! – wycedził przez zęby. Nie wiedziała, o kogo mu chodzi. O Ellisa? Nie. O Masuda? Czyżby docelowym zadaniem Jean-Pierre’a było zabicie Masuda? Jego dłonie wciąż obejmowały jej gardło. Czuła, jak ich chwyt się zacieśnia. Obserwowała ze strachem jego twarz.

I wtedy zapłakała Chantal.

Wyraz twarzy Jean-Pierre’a zmienił się zdecydowanie. Z jego oczu zniknęła wrogość, złagodniało nieruchome, napięte, pełne wściekłości spojrzenie; po chwili, ku zdumieniu Jane, zakrył oczy dłoń mi i rozpłakał się.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Nagle zdała sobie sprawę, że jest jej go żal i pomyślała: nie bądź głupia, ten sukinsyn dopiero co cię pobił. Ale wbrew samej sobie czuła się poruszona jego łzami.

– Nie płacz – powiedziała cicho. Głos miała zadziwiająco łagodny. Dotknęła jego policzka.

– Przepraszam – wyszlochał. – Przepraszam za to, co ci zrobiłem. Praca całego mojego życia… wszystko na marne.

Uświadomiła sobie ze zdziwieniem i odrobiną odrazy, że pomimo opuchniętych warg i nie ustępującego bólu w dole brzucha, nie jest już na niego zła. Dopuściła do głosu wzruszenie, objęła go ramieniem i zaczęła poklepywać po plecach, jakby uspokajała dziecko.

– Tylko przez akcent Anatolija – wymamrotał. – Tylko przez ten akcent.

– Zapomnij o Anatoliju – powiedziała. – Wyjedziemy z Afganistanu i wrócimy do Europy. Wyruszymy z następnym konwojem.

Oderwał ręce od twarzy i spojrzał na nią.

– Kiedy wrócimy do Paryża…

– Tak?

– Kiedy znajdziemy się już w domu… nadal chcę, żebyśmy byli razem. Potrafisz mi wybaczyć? Kocham cię… naprawdę, zawsze cię kochałem. I jesteśmy małżeństwem. I mamy Chantal. Proszę cię, Jane… proszę cię, nie zostawiaj mnie. Błagam!

Ku własnemu zaskoczeniu nie wahała się ani przez chwilę. Był mężczyzną, którego kochała, był jej mężem, ojcem jej dziecka; i był teraz w kłopotach, i prosił o pomoc.

– Nigdzie nie odchodzę – odparła.

– Obiecaj – powiedział. – Obiecaj, że mnie nie zostawisz. Uśmiechnęła się do niego zakrwawionymi ustami.

– Kocham cię – powiedziała. – Obiecuję, że cię nie porzucę.