Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 14 из 90

Jane ogarnął raptem wielki strach – o siebie, o Mousę i o swoje nie narodzone dziecko. Odsunęła się niezgrabnie do tyłu poza zasięg jego ciosu, ale ruszył za nią, ponownie unosząc w górę kostur. Pod wpływem nagłego impulsu rzuciła się na niego i wpakowała mu palce w oczy.

Ryknął jak zraniony byk. Nie tyle z bólu, co z oburzenia, że kobieta, którą bije, ma czelność mu się odgryzać. Korzystając z jego chwilowego oślepienia, chwyciła go obiema rękami za brodę i szarpnęła. Zatoczył się do przodu, potknął i upadł, po czym sturlał się kilka metrów po zboczu i zatrzymał na kępie karłowatych krzaków.

O Boże, co ja zrobiłam, pomyślała Jane.

Patrząc na upokorzenie nadętego, wrogo do niej nastawionego kapłana, zdała sobie sprawę, że on nigdy nie zapomni jej tego, co uczyniła. Może poskarży się „białobrodym” – wioskowej starszyźnie. Może pójdzie do Masuda i zażąda odesłania zagranicznych doktorów do domu. Może nawet podjudzi wieśniaków z Bandy do ukamienowania Jane. Ale gdy o tym myślała, niemal natychmiast uświadomiła sobie, że składając jakąkolwiek skargę, musiałby opowiedzieć swoją przygodę z wszystkimi jej kompromitującymi szczegółami, a po czymś takim na zawsze już stałby się pośmiewiskiem całej wioski – Afgańczycy potrafili być okrutni. Może więc jakoś jej się upiecze.

Odwróciła się. Miała teraz większe zmartwienie. Mousa stał tam, gdzie go postawiła, milczący i obojętny, zbyt zszokowany, by rozumieć, co się wokół niego dzieje. Jane zaczerpnęła w płuca głęboki haust powietrza, wzięła chłopca na ręce i ruszyła w dalszą drogę.

Po kilku krokach osiągnęła szczyt wzgórza i mogła przyśpieszyć, bo dalej teren był już płaski. Przecięła kamienisty płaskowyż. Była zmęczona i bolały ją plecy, ale zbliżała się do celu: jaskinie znajdowały się tuż pod szczytem góry. Minęła grań i kiedy zaczynała schodzić w dół, usłyszała dziecięce głosy. W chwilę później ujrzała grupę sześciolatków bawiących się w piekło i niebo. W tej grze jedno dziecko trzymało się za duże palce u nóg, podczas gdy dwoje i

– To Mousa – szepnęło jedno z nich. Drugie powtórzyło imię chłopca i bariery skrępowania pękły. Dzieciarnia puściła się pędem przed Jane, krzykiem ogłaszając nowinę.

Dzie

– To była mina – powiedziała po francusku. – Stracił dłoń. Daj mi swoją koszulę.

Jean-Pierre wniósł Mousę do jaskini i położył go na kobiercu, który spełniał rolę stołu zabiegowego. Zanim zajął się chłopcem, ściągnął z siebie wypłowiała koszulę w kolorze khaki i podał Jane. Założyła ją.

Czuła lekki zawrót głowy. Przyszło jej na myśl, że najlepiej będzie, jeśli usiądzie i odpocznie w chłodzie w głębi pieczary, ale postąpiwszy kilka kroków zmieniła zamiar i usiadła tam, gdzie stała.





– Podaj mi trochę tamponów – poprosił Jean-Pierre. Nie zareagowała. Do jaskini wbiegła matka Mousy, Halima. Zobaczyła synka i zaczęła rozpaczać. Powi

O zmierzchu Jane wiedziała już, że jej dziecko szykuje się do przyjścia na świat.

Kiedy odzyskała przytomność po omdleniu w jaskini, poczuła coś, co wzięła za ból krzyża – spowodowany, jak przypuszczała, dźwiganiem Mousy. Jean-Pierre potwierdził tę diagnozę, dał jej aspirynę i kazał leżeć spokojnie. Akuszerka Rabia, która przyszła do jaskini, żeby zobaczyć Mousę, obrzuciła ją uważnym spojrzeniem, ale Jane nie zrozumiała wtedy jego znaczenia. Jean-Pierre obmył i opatrzył kikut Mousy, zaaplikował mu penicylinę i zrobił zastrzyk przeciw tężcowi. Dziecko nie umrze z powodu zakażenia, co nastąpiłoby niechybnie, gdyby nie zachodnia medycyna; ale Jane mimo wszystko zastanawiała się, co warte będzie dla niego takie życie – przetrwać tutaj było trudno nawet najzdrowszym, a kalekie dzieci młodo zwykle umierały.

Późnym popołudniem Jean-Pierre przygotował się do drogi. Na jutro miał zaplanowany dyżur w lazarecie w wiosce odległej o kilka mil i – z przyczyn, których Jane nigdy w pełni nie pojmowała – zawsze skrupulatnie przestrzegał terminów tych wypraw w teren, chociaż dobrze wiedział, że żaden Afgańczyk nie byłby zdziwiony, gdyby spóźnił się o dzień, a nawet o tydzień.

Kiedy całował Jane na pożegnanie, zaczynała się właśnie zastanawiać, czy ten ból w krzyżu nie zwiastuje czasem początku porodu, przyśpieszonego przeprawą z Mousą, ale ponieważ nigdy jeszcze nie rodziła, nie mogła stwierdzić tego z całą pewnością i wydawało się jej to mało prawdopodobne. Spytała Jean-Pierre’a.

– Nie przejmuj się – powiedział beztrosko. – Masz jeszcze przed sobą sześć tygodni oczekiwania. – Spytała, czy nie zostałby z nią, tak na wszelki wypadek, ale jego zdaniem było to całkowicie zbyteczne i zrobiło się jej głupio. Pozwoliła mu więc odejść z objuczoną medykamentami kościstą kobyłą, by zdążył dotrzeć do miejsca przeznaczenia przed zmrokiem i mógł przystąpić do pracy następnego ranka.

Gdy słońce zachodziło za ścianę urwiska, a dolinę zaczął wypełniać z wolna cień, Jane zeszła z kobietami i dziećmi na dół, do pogrążającej się w mroku wioski, mężczyźni zaś podążyli na pola, by zbierać plony, póki śpią bombowce.

Dom Jane i Jean-Pierre’a należał przedtem do wioskowego sklepikarza, który stracił nadzieję na robienie pieniędzy podczas wojny – nie było właściwie czym handlować – i wraz z rodziną przeniósł się do Pakistanu. Dopóki nasilone letnie bombardowania nie zmusiły wieśniaków do chronienia się na dzień w jaskiniach, w izbie od frontu, przerobionej ze sklepu, mieściła się przychodnia Jean-Pierre’a. Na tyłach domu znajdowały się jeszcze dwie izby: jedna przeznaczona dla mężczyzn i ich gości, druga dla kobiet i dzieci. Jane i Jean-Pierre wykorzystywali je jako sypialnię i pokój dzie

Droga z jaskiń do domu podziałała na Jane w szczególny sposób. Ból w krzyżu nasilił się i ten ból oraz wyczerpanie omal nie zwaliły jej z nóg, zanim dowlokła się pod swoje drzwi. Bardzo chciało się jej siusiu, ale była zbyt zmęczona, żeby wyjść na zewnątrz do latryny, usiadła więc na trzymanym na wszelki wypadek nocniku, kryjąc się za rozstawionym w sypialni parawanem. Wtedy właśnie zauważyła małą krwawą plamkę w kroczu swoich bawełnianych szarawarów.

Nie starczyło jej już energii, żeby wyjść na podwórko, wspiąć się po drabinie na dach i ściągnąć stamtąd materac, położyła się więc w sypialni na kobiercu. Ból w krzyżach powracał falami. Przy kolejnej takiej fali położyła ręce na brzuchu i wyczuła, jak się rozdyma, pęcznieje boleśnie, a potem opada i ból łagodnieje. Teraz nie miała już żadnych wątpliwości, że to skurcze porodowe.